Grzegorz Wawoczny. Ogień był nie tylko dopustem Bożym, ale i sposobem na rozwiązanie problemów, czy to finansowych, czy z opinią publiczną. W nocy z 8 na 9 stycznia 1931 roku pożar objął zamek w Tworkowie. Przyczyn do dziś nie wyjaśniono, ale mało kto wierzył w przypadek.
Budowla, wówczas we władaniu rodziny Saurma-Jeltsch, wpisywała się w szeroki krajobraz górnośląskich zamków i pałaców, wyróżniając się neorenesansową szatą i pięknym parkiem. Nigdy jednak nie cieszyła się zbytnim uznaniem, nie tylko właścicieli, ale i gości. W czasach Eichendorffów nazywano ją ponurym gniazdem sowy, a w I połowie XX wieku starą skrzynią.
Piwo ratuje wizerunek
Miłe wspomnienia wiązali z nią jedynie miejscowi piwosze, pomni doskonałego pilznera warzonego niegdyś w przyzamkowym browarze. Zwożono ich tu z całej okolicy, w tym z Raciborza, specjalnym wagonem dołączonym do składu kursującego w stronę Chałupek (wówczas Annaberg).
Arystokratyczne życie towarzyskie toczyło się nie w Tworkowie, ale w pobliskich rezydencjach w Krzyżanowicach i Hradcu nad Morawicą (Lichnowscy) czy w Szylerzowicach (Rothschildowie). Do tej pierwszej miejscowości zaglądali nawet Franciszek Liszt czy Ludwig van Beethoven.
Pozorny symbol bogactwa
Zamki odbierane są jako symbole władzy i bogactwa, choć ich właściciele doskonale wiedzą, iż sztuką nie jest samo posiadanie okazałej rezydencji, ale jej utrzymanie. Setki, jeśli nie tysiące metrów kwadratowych trzeba zimą ogrzać, wysprzątać i zadbać o stan techniczny. Do tego wyposażyć w odpowiednie meble i dodatki w postaci obrazów, kolekcji białej broni, dywanów, rzeźb czy gobelinów. Kosztowna była zamkowa służba.
Zamki wymagały więc odpowiednich dochodów, które generowały rozłożone wokół nich dobra ziemskie i folwarki. W przypadku Tworkowa było to niecałe 1100 hektarów. Rodzinę Saurma-Jeltsch trudno więc zaliczyć do zamożnych posiadaczy na śląsko-morawskim pograniczu. Daleko im było do Lichnowskich z Hradca czy księcia von Ratibor z Rud, który dysponował areałem ponad 30 tysięcy hektarów pól, lasów i łąk.
Trzeba też pamiętać, że u progu XIX wieku Prusy wprowadziły swobodę działalności gospodarczej i zniosły poddaństwo chłopów. Pozbawiło to szlachtę darmowej siły roboczej. Marże na produkcji rolnej zależały od stopnia mechanizacji. Kiedy w Tworkowie do prac polowych używano koni, w majątkach Lichnowskich do użycia weszły pługi parowe. Tworków doczekał się tego urządzenia dopiero w 1919 roku, kupionego zresztą za pół miliona marek kredytu w firmie Wolf z Królewca.
Gotówka jest królową
Zaciągnięta pożyczka zdaje się sugerować, że rodzina Saurma-Jeltsch nie dysponowała wolną gotówką. Trudno się zresztą dziwić. Niecałe 1100 hektarów nie pozwalało na prowadzenie gospodarki rolnej w takiej skali przychodowej jak u Lichnowskich czy rodziny von Ratibor. Ta druga zaopatrywała w produkty rolno-spożywcze całą górnośląską górniczo-hutniczą aglomerację, dorabiając się na tym fortuny.
Mniejsze przychody oznaczały mniejsze zyski, a to ograniczało nakłady inwestycyjne i zdolność kredytową. A jeśli jeszcze dodać, że z dochodów należało utrzymać ogromny zamek, to widzimy, że życie w szlacheckich szatach nie zawsze było łatwe i przyjemne. Arystokrata był takim samym kapitalistą jak żydowski bankier z Szylerzowic. Tylko od zdolności zarządczych zależało, czy utrzyma się na rynku. Pochodzenie i posiadanie herbu nie miało tu nic do rzeczy.
Pieniądz stał się królem i choć stare porzekadło mówi, iż gotówka leży na ulicy, to aby ją podnieść trzeba posiadać określoności zdolności i wiedzę.
Szok I wojny światowej
Załamanie rynku przyniosła I wojna światowa. Nikt nie przewidywał konfliktu tej skali i to trwającego aż cztery lata. Wyczerpujące dostawy na rzecz walczącej armii, brak rąk do pracy wskutek powołania pod broń milionów rekrutów. Wreszcie powojenne kryzysy, które przetoczyły się przez USA i Europę, a przede wszystkim szalejąca inflacja doprowadziły do fali bankructw w rolnictwie i przemyśle. To wywołało ogromne bezrobocie. W Niemczech w 1931 roku bez pracy pozostawało siedem milionów osób!
Na tym tle należy więc widzieć wydarzenia z Tworkowa, do których doszło o godzinie 4.15, 9 stycznia 1931 roku. Na górnej kondygnacji zamku pojawiły się nagle płomienie. Szybko przeniosły się na inne partie budowli. Łuna widoczna była w promieniu sześćdziesięciu kilometrów.
Do akcji – czerpiąc wodę z zamkowego stawu – weszło dwadzieścia pięć sikawek konnych z całej okolicy, sikawka motorowa z Raciborza i parowa z Opawy. Pożar udało się opanować, ale pastwą płomieni padła trzecia kondygnacja z dachem oraz hełm wieży zegarowej.
Proces o odszkodowanie
Polisa opiewała na kwotę pół miliona marek. Agent towarzystwa ubezpieczeniowego zakwestionował jednak wysokość strat. Dowodził, że część z nich powstała już po pożarze. W istocie, jak się okazało, zarządca zamku Werner polecił robotnikom, by w trakcie odgruzowywania „poprawili” nieco działanie płomieni.
Towarzystwo odmówiło wypłaty żądanego odszkodowania, co zaprowadziło je przed oblicze sądu. Właściciela zamku reprezentował dyrektor majątku, Hermann Pfisterer. Proces zakończył się przegraną rodziny. Zasądzono kwotę 100 tys. marek. W chwili ogłaszania wyroku Pfisterer wpadł w furię. W szale zdemolował wnętrze sądu. Uznano go za chorego, do czego miał się przyczynić ubezpieczyciel. Towarzystwo obarczono więc kosztami leczenia dyrektora w Marienbad w Czechosłowacji.
Do własnej kieszeni
Odszkodowanie nie pozwalało na odbudowę zamku, ale wystarczało na zabezpieczenie. Niestety, zamiast pokryć budowlę nowym solidnym dachem i czekać na lepsze czasy, Pfisterer polecił wykonać tanie, prowizoryczne nakrycie. W miejsce więźby powstała warta około 10 tys. marek konstrukcja z desek szalunkowych i papy smołowej.
Resztę kwoty dyrektor zagarnął do własnej kieszeni. Mocodawcy, przebywającemu wówczas w podwiedeńskiej posiadłości Wilhelmowi von Saurma-Jeltsch, tłumaczył, że to wszystko, co można było zrobić w obliczu kryzysu w Niemczech oraz nierentownego majątku w Tworkowie. – Strafe Gotes (kara boska) – skwitował Wilhelm.
Alibi służącej
Przyczyny pożaru nigdy nie udało się wyjaśnić. – Nieustalona – tak wpisano w aktach sądowych. Wskazywano co najwyżej na potencjalnych winnych. Pierwszą była służąca, która rzekomo po rozwieszeniu prania na strychu miała tu zostawić latarnię z zapaloną święcą. Kobieta przedstawiła jednak alibi, co skierowało podejrzenia na urzędnika Endera. Zajmował zamkowe pokoje w miejscu, gdzie wybuchł pożar. Wiadomo, że w wieczór poprzedzający katastrofę, w pobliskiej willi, wziął on udział w suto zakrapianej alkoholem biesiadzie pracowników dworskich. Do zamku wrócił rzekomo pijany, zaprószając nieopatrznie ogień.
Mało kto wierzył w przypadek, bo Pfisterer od dawna narzekał na ogromne koszty utrzymania zamku, w tym wiążący się z tym obowiązek podatkowy. Ponoć dach został zaimpregnowany łatwo palnym środkiem, a ci, którzy o tym wiedzieli, zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach.
Plany księcia von Ratibor
W równie – zdaje się – nieprzypadkowych okolicznościach spłonął, 19 stycznia 1858 roku, zamek w Raciborzu. Płomienie zauważono około godziny 13.00. Szybko objęły całą dawną siedzibę Piastów.
Pożoga nie zmartwiła księcia Wiktora I von Ratibor. Niemal od razu przystąpił do rozbiórki skrzydła zachodniego i północnego, wznosząc w ich miejsce nowoczesny browar parowy, obecnie istniejącą pracownię Gambrinusa. Ze starego zamku ostały się skrzydła wschodnie, sąsiadujące z kaplicą oraz budynkiem bramnym. Zaadaptowano je na mieszkania urzędników książęcych, a podzamcze zamieniono na wielki ogródek piwny, gdzie do degustacji zamkowego pilsa przygrywały wojskowe orkiestry raciborskich ułanów i huzarów.
Grzegorz Wawoczny.
Wykorzystano archiwalne fotografie pochodzące zbiorów wyd. WAW, Huberta Kwaśnicy, Marii Kostrzewy, Muzeum w Raciborzu, Narodowego Archiwum Cyfrowego (domena publiczna)