Wojna-pokój-ludzie (15). Pamiętam ogromne kolumny uciekinierów

Wojna-pokój-ludzie (15). Pamiętam ogromne kolumny uciekinierów

GD, Hać, urodzona w 1922 roku

Urodziłam się w miejscowości Hać jako najstarsza córka rolnika, nasza rodzina żyła w Haci od zawsze. Po przyłączeniu Haci do Czechosłowacji w 1923 roku granica państwa oddzieliła Hać od sąsiadujących miejscowości Rudyszwałdu, Roszkowa, Krzyżanowic, Nowej Wioski, które dalej pozostawały jako tereny niemieckie. Tak, jak każda granica i ta przyniosła pewne ograniczenia dla obywateli miejscowości, które oddzieliła. Jednakże nie można powiedzieć, że ograniczenia te były tak silne, jak później, po drugiej wojnie światowej. Granicę można było przekraczać na przepustki, które w tym czasie wydawał w Urzędzie Gminy Pan Krejči, dyrektor szkoły w „dolnej Hat’i”, który piastował także stanowisko pisarza-urzędnika na gminie. W taki sposób odwiedzaliśmy naszych krewnych w Roszkowie i Zabełkowie, chodziliśmy z procesją z kościoła z Haci do św. Urbana w Tworkowie, ja jeździłam rowerem na przepustkę przez Rudyszwałd do Bogumina do szkoły. Takim samym sposobem jeździli mężczyźni zamieszkali w Haci do pracy w Boguminie. Młodzi chłopcy chodzili na zabawy taneczne, czasem na przepustkę, czasem na „czarno” do okolicznych „niemieckich” miejscowości. Między rodzinami z Haci i innymi miejscowościami powiatu Hulczyn a rodzinami z powiatu Racibórz istniały silne rodzinne więzy. Młodzi ludzie po obu stronach granicy zawierali małżeństwa już w czasie pierwszej republiki (1923-1938). Przypominam sobie, że Ludmila P. z Haci wyszła za mąż za kogoś z Rudyszwałdu, znów Johann A. z Haci wziął sobie żonę z Rudyszwałdu. Podobnych przypadków było o wiele więcej, również z miejscowości oddalonych od granicy państwowej. Pobieranie się młodych ludzi z różnych stron państwowej granicy nie było znów aż tak wielkim problemem. Wszyscy byli katolickiego wyznania i język także nie stanowił żadnego problemu. Podczas I Republiki w szkole uczyliśmy się języka czeskiego (były także lekcje języka niemieckiego), jednakże w domu mówiliśmy “po naszymu” a większość znała i język niemiecki, który pamiętaliśmy jeszcze z czasów, kiedy Hać należała do Niemiec. Z drugiej strony w niektórych niemieckich miejscowościach — w domach i kościele używano języka, który był także i dla nas zrozumiały.
W niektórych miejscowościach język był bardziej językiem “morawskim”. Nie tylko język, ale tradycja i obrzędy przy weselach, chrzcinach, pierwszej komunii wielkanocnym śmigusie dyngusie były po obu stronach granicy takie same. Przypominam sobie, kiedy w Niemczech do władzy doszedł Hitler, przybyło tam jedno święto, które u nas w tym czasie nie było znane. Były to dożynki. Zawsze chodziliśmy do granicy Rudyszwałdu przyglądać się dożynkowemu pochodowi.

Kto wyznaczał granice między naszymi państwami, tego nie wiem. W domu mówiło się, że byli to włoscy żołnierze. Było to jeszcze w czasie, kiedy nie było definitywnych rozstrzygnięć czy Hać będzie należała do Czechosłowacji czy zostanie niemiecka. Po drugiej wojnie światowej granica pozostała w pierwotnie wyznaczonym miejscu. Za czasów Pierwszej Republiki granica państwowa nie była orana, zupełnie tak, jak to było po 1945 roku. Pilnowali jej funkcjonariusze straży finansowej, którzy początkowo mieszkali na wsi a następnie w nowo wybudowanym budynku Urzędu Celnego przy przejściu granicznym na Tworków.

Kiedy w 1938 roku zaczęła zaostrzać się sytuacja międzynarodowa i pojawiła się groźba wojny, w Haci pojawiło się czechosłowackie wojsko. Utworzyło pasmo wartowni, które nie były usytuowane bezpośrednio przy granicy, lecz znajdowały się w centrum wsi. Jedna ze straży miała swoją bazę blisko naszej stodoły na polu Pana Warleho. W tym czasie w Haci panowała nerwowa atmosfera. Za Darkowicami były ukończone budowle bunkrów a ich uzbrojenie skierowane było na granicę z Niemcami, z której to strony spodziewano się ataku. Hać znajdowała się pomiędzy bunkrami a granicą. Mówiono o wojnie a ludzie żyli w strachu, że Hać stanie się miejscem boju. To zmusiło ludzi nie tylko z Haci, ale całego powiatu Hulczyn do wyjazdu do swych krewnych za granicę do Niemiec. Na początku były to jedynie kobiety z dziećmi. Mój ojciec także odwiózł około 15 września 1938 roku z Haci na granicę niemiecką moją jedenastoletnią siostrę, rok starszego brata, a także kilkoro dzieci w tym samym wieku. Z wozu wysiedli przy krzyżu, który stoi do dnia dzisiejszego przy krzyżanowickiej drodze, potem już pieszo dzieci kontynuowały drogę do Krzyżanowic na dworzec kolejowy a następnie pociągiem aż do Raciborza. W Raciborzu zajęli się nimi pracownicy Czerwonego Krzyża, którzy organizowali przejazdy pociągów z uciekinierami z Ziemi Hulczyńskiej do ośrodków rekreacyjnych na wybrzeżu bałtyckim w Niemczech.

Moje rodzeństwo i inne dzieci zatrzymały się w ośrodku rekreacyjnym Albeck. Przebywały tam chyba miesiąc i wróciły do domu w październiku, kiedy Hać była już przyłączona do Niemiec. W czwartek 22 września 1938 roku – było to przed kiermaszem w Haci – zeszło się sporo mężczyzn i słuchali radia, w którym mówiono o ogłoszeniu powszechnej, ogólnej mobilizacji na terenie Czechosłowacji. Od razu drugiego dnia obrządziliśmy nasz dobytek i pojechaliśmy z rodzicami i moimi dwiema młodszymi siostrami (najmłodsza miała rok) wozem z końmi do rodziny Matuszków do Roszkowa. Zieloną granicę przekroczyliśmy niedaleko naszego pola blisko kaplicy św. Urbana, niedaleko drogi, która prowadziła do majątku ziemskiego w Roszkowie. Na granicy było już pełno ludzi. Niektórzy pieszo, inni tak jak my na wozach, uciekali do Niemiec. Wielu miało w domu przygotowane ciasto na kołacze, wszystko pozostawiono i w pośpiechu podążano za granicę. Naszego gospodarstwa miał doglądać pomocnik (parobek), który był u nas zatrudniony. Jeszcze tego dnia wieczorem moja mama wróciła do domu, ja wróciłam w sobotę. W niedzielę po Haci rozeszła sie wiadomość, że w Szilerzowicach konfiskowali dobytek. To stało się impulsem do tego, aby jeszcze tego samego dnia wyjechali z Haci prawie wszyscy gospodarze wraz ze swym dobytkiem do Niemiec. Ja poganiałam naszych sześć krów na pastwisko a potem tą samą drogą, którą jechaliśmy w piątek z końmi, przeprowadziłam krowy przez granicę do majątku ziemskiego w Roszkowie. Dogadaliśmy się z zarządcą i mogliśmy pozostawić krowy w stodole. Były tam już krowy gospodarzy z Haci: Bilíka, Glenze, Adamčíka i innych. Tam chodziliśmy je obrządzać. Ojciec przebywał wraz z końmi u krewnych, jeździł także dorabiać, aby miał na karmę dla koni. W Roszkowie byliśmy aż do 7 października 1938 roku. Wtedy powiedziano nam, że możemy powrócić, ponieważ Hać i inne miejscowości Hluczyńska będą przyłączone do Niemiec. Następnego dnia, w sobotę, 8 października 1938 roku przybyło z Tworkowa do Haci wojsko niemieckie.

To, że się zbliża front było już oczywiste na początku 1945 roku. W styczniu bądź w lutym – tego już dokładnie nie pamiętam – przejeżdżały przez Hat’ w kierunku Rudyszwałdu ogromne kolumny uciekinierów z Ukrainy bądź nadbałtyckich republik. Na wozach krytych plandekami, których było w każdej kolumnie 30 i więcej mieli uciekinierzy cały swój majątek. Uciekali przed frontem i jak nam mówili przede wszystkim przed rosyjskim wojskiem. Kilka razy przenocowali na wsi, a u gospodarzy poszukiwali siana dla koni. Dlatego, że nasz majątek był na pagórku, gdzie był utrudniony dojazd to zatrzymywali się przy naszym mieszkaniu, które stało przy samej drodze obok młyna. Do nas przychodzili po jedzenie i siano. Dowiedzieliśmy się od nich, że w drodze są już kilka tygodni. Ciekawe było to, że wszyscy pytali o Troppauer Wiesen (opawskie łąki), dlaczego właśnie kierowali się w to miejsce i gdzie, a także jak skończyła się ich podróż tego nie wiem.

Pod koniec marca słyszeliśmy już huk dział, przychodził od strony Raciborza. Potem przyszło zarządzenie – myślę, że z Urzędu gminy abyśmy się przygotowali na ewakuację przed frontem. Przygotowaliśmy wóz – drabiniok z plandeką, ale w rzeczywistości nikt się do wyjazdu nie szykował. Dwa dni przed frontem przyjechały niemieckie wojska tzw. “Kettenfunde” i ostrzegły nas abyśmy się ewakuowali, ponieważ Rosjanie są już blisko i miejscowość będzie ostrzelana. W naszym domu mieszkał jeden niemiecki funkcjonariusz, który powiedział: “Dokąd chcemy jechać, jeśli wszędzie jest tak samo?”. Przed frontem z Haci wyjechały chyba trzy rodziny, reszta pozostała. Mniej więcej tydzień przed frontem przyszedł nakaz, myślę, że to było “Organization Toth” na podstawie którego mężczyźni, także starsi, którzy jeszcze w miejscowości pozostali musieli przystąpić do pracy przy kopaniu okopów. To spotkało także mojego ojca, który został zabrany do kopania okopów w Hulczynie, do domu wrócił 1 maja.

Tydzień przed frontem mieszkaliśmy już w piwnicy. Rosyjskie wojsko przyszło z kierunku Krzyżanowic i Roszkowa, było to 20 kwietnia o piątej nad ranem. Padał drobny deszczyk i była zupełna cisza. Obrządzaliśmy nasz dobytek, ja szłam do szopy po plewy, nagle usłyszałam za szopą stłumione głosy i zaczęłam uciekać wołając siostrę, która była w oborze. Dogoniło nas dwóch rosyjskich żołnierzy, a za nimi przybiegli kolejni, “German jest?” – to były pierwsze rosyjskie słowa, które usłyszałam. Żołnierze rosyjscy przeszukiwali każde pomieszczenie, każdy kąt, szukając niemieckich żołnierzy, którzy odeszli dzień wcześniej i ufortyfikowali się na przeciwległym zboczu, z którego później ostrzeliwali rosyjskie pozycje. Podczas ciężkich porannych walk, rosyjskie wojska jeszcze tego samego dnia przeszły za Hacki potok i oblegli Chrominę. Po południu była bombardowana górna część miejscowości wokół szkoły i kościoła. Drugiego dnia tj. 21 kwietnia wcześnie rano rosyjskie wojsko obległo także górną część Haci. Podczas tych dwóch dni w Haci zostało spalonych kilka stodół a zasięg artyleryjskiego ognia dosięgnął także zamieszkałe domy w górnej części Haci. W kolejnych dniach rosyjskie wojska próbowały posuwać się dalej w kierunku za Darkowice, ale za każdym razem ich atak był odparty. Front w Haci był na parę dni zatrzymany. Dopiero w środę następnego tygodnia rosyjskie wojska przywiozły na pole za naszą Plačkovou a Bilíkovou stodołę ogromną ilość dział i katiuszy. Przed południem nastąpił atak, był to straszny huk, wszystko się chwiało. Przypominam sobie, że jeszcze wcześniej przed atakiem, przyszedł do nas jeden z oficerów skontrolować stajnie, w których w tym czasie mieszkaliśmy. Popatrzył na sufit i na ściany i powiedział, że możemy tu zostać. W tym dniu wojsko rosyjskie posunęło się dalej w kierunku Darkowic. 2 maja rosyjskie wojsko opuściło Hać.

Pierwszego dnia tj. 20 kwietnia, kiedy przyszło do nas rosyjskie wojsko, około 10 godziny od razu skonfiskowali nam trzy konie. Pozostała nam tylko kobyła, która miała w tym czasie małego źrebaka. Nie pozwoliła się schwytać, kopała wszystkich wokół siebie i dzięki temu dowódca rozkazał żołnierzom, którzy konfiskowali konie, aby ją zostawili. Po obiedzie przyszli kolejni żołnierze i zabrali nam siedem krów, pozostawili zaledwie dwie. Wieczorem znów przyszli do nas do piwnicy i powiedzieli, że wszyscy musimy odejść 3 km za front. Z piwnicy wynieśli nam wszystkie rzeczy, z mamą, stawiałyśmy opór, bo nie wiedziałyśmy, gdzie miałybyśmy się podziać, w końcu oficer, który zamieszkał u nas do południa powiedział, żebyśmy poszły na jakiś czas do obory, że za niedługo odejdą. W oborze pozostałyśmy 10 dni. Jeszcze tej samej nocy na strychu naszego domu wojsko zbudowało z belek punkt obserwacyjny i w domu mieścił się sztab. U wejścia stali strażnicy i do domu nie mogliśmy już wejść.

W budynku poczty znajdował się szpital polowy. Każdego dnia przychodził po mnie i panią Rosalię K. żołnierz i musiałyśmy sprzątać szpital polowy. Pomieszczenia i korytarze były pełne rannych żołnierzy. Część pielęgniarskiego personelu była z podkarpackiej Rosji – tak nam powiedział żołnierz, który nas pilnował i mówił po czesku. Bardzo ciężko opisać te 10 dni, kiedy przebywało tu rosyjskie wojsko. Ciężko jest uwierzyć temu, kto tego nie przeżył. W domu zostałyśmy same kobiety, żołnierze zabierali wszystko, na co tylko natrafili, wykryli każdą skrytkę, w której ludzie chowali cenne rzeczy, ubrania i jedzenie. Ja miałam schowany rower. Pewnego dnia spotkałam żołnierza, który jechał na moim rowerze, prosiłam go aby mi go oddał, odpowiedział, że jest jego, już go nigdy nie zobaczyłam.

W naszym mieszkaniu, który stał obok młyna mieszkała jedna starsza pani. Pewnej nocy przyszła do naszej posiadłości, miała potargane ubranie, zranioną rękę i była w głębokiej depresji, powiedziała nam, że została zgwałcona. Do mieszkania już nie wróciła. Z drugiej jednak strony dzięki rosyjskiemu komisarzowi, który mieszkał w posiadłości u Siary i zajmował się sprawami miejscowości, został nam zwrócony jeden z naszych skonfiskowanych koni. Konie odkrył stary pan Cigán w stajni u jednego rolnika. Wspólnie z moją siostrą poszli do komisarza i prosili go, aby oddał konia. Komisarz zadał im pytanie, czy aby żołnierze, którzy konfiskują konie nie są pijani. Razem później poszli do majątku, gdzie koń był przetrzymywany. W tym miejscu doszło do gwałtownej kłótni z żołnierzami, którzy przetrzymywali konie, ale komisarz z pistoletem w ręku powiedział im, że są w Czechosłowacji, że nie mogą kraść, a konia muszą oddać. Ale żołnierze bardzo niechętnie wypuścili naszego konia na dwór. Młody pomocnik, który służył na zajętej posiadłości (nazywał się Mietek i był Polakiem, uciekł z jakiegoś transportu), konia schwytał i przyprowadził do nas. Mieliśmy ogromne szczęście, ponieważ po wojnie zostało w Haci tylko parę koni. Gospodarze musieli sobie pomagać z zaprzęganiem podczas żniw, do których wykorzystywano także krowy i byki. Nawet w czasie, kiedy w Haci było jeszcze rosyjskie wojsko przybyło do Haci wielu uciekinierów ze sąsiednich niemieckich (dziś polskich) miejscowości. Do jednego pokoju naszego mieszkania przy młynie, gdzie wcześniej mieszkała starsza pani wprowadziła się rodzina Kurzowa wraz z trojgiem dzieci. Mąż pochodził z okolic Gliwic. Do innego pokoju wprowadziła się kolejna rodzina z dwojgiem dzieci, żona była z Krzyżanowic. Podobnych przypadków było bardzo wiele. Niektórzy z nich wrócili do swych domów, inni pozostali w Haci już na zawsze. Rodziny, które mieszkały u nas w mieszkaniu pozostały tam aż do 1949 roku. Mężczyźni znaleźli pracę w Ostrawie.
Przypominam sobie jeszcze dwie historie. Kiedyś w czerwcu przybyła do Haci rodzina F. z trojgiem dzieci (małżonka Hilda pochodziła z Tworkowa), długo stali na drodze niedaleko naszego domu i poszukiwali zakwaterowania. W końcu zamieszkali w mieszkaniu Johanna P., w późniejszym czasie przeprowadzili się do Niemiec.

Myślę, że to było na początku maja, kiedy do Haci przybył jeden mężczyzna z Bieńkowic. Na początku przebywał u rolnika Piskali, potem przeprowadził się do nas. Opowiadał nam, że z Bieńkowic nie musiał uciekać ze względu na rosyjskie wojsko, lecz uciekał przed Polakami. Kiedy przyszli do Bieńkowic musiał się schować na strychu pod dachem, i przez wyciągnięta dachówkę widział jak Polacy biją na dworze jego córkę, aby powiedziała gdzie jest ojciec. Dlatego jeszcze tej samej nocy udał się do Haci do gospodarza Piskali, który był jego krewnym. W czasie, kiedy przebywał u nas była go odwiedzić córka przechodząc zieloną granicę “na czarno”. Pozostał z nami aż do późnej jesieni. Pomagał nam we wszelakich rolniczych pracach i bardzo nas wspierał, ponieważ w tym czasie mój tata wraz z innymi mężczyznami był jeszcze internowany i pracował na kopalni w Peczkowicach i cała odpowiedzialność za gospodarstwo spoczywała na barkach mojej mamy.

Po wojnie wszędzie panowała bieda, ale wielu z uciekinierów nie miało prawie nic – żadnego majątku a w Haci zaczynali ponownie budować swoją egzystencję.

Na początku maja 1945 roku w Haci powstała Rada Narodowa i Milicja, jako przedstawiciele Czechosłowackiej państwowej siły. Był to czas wielkiej niepewności. Mówiło się o wywiezieniu obywateli Hluczińska do Niemiec. Pewnego dnia zostaliśmy wezwani do Rady Narodowej, gdzie zostaliśmy poinformowani, że jesteśmy uznawani za Niemców. Każdy, kto był uznany za Niemca otrzymał kawałek białego płótna, na którym było oznaczenie – wielka czarna litera “N” i musieliśmy to nosić na widocznym miejscu naszego ubrania. Zaopatrzenie dla mieszkańców było w tym czasie na kartki przydziałowe. Każdy kto miał oznaczenie jako Niemiec, otrzymywał mniejszy przydział kartek na jedzenie, ubrania, mydło i inne rzeczy osobistych potrzeb. W szkole było wznowione nauczanie w języku czeskim. Nauczyciele byli zazwyczaj z centralnej części kraju i za bardzo nie rozumieli naszego języka. Granice państwa od razu zaczęli pilnować funkcjonariusze czechosłowackiej finansowej straży. Na przełomie maja i czerwca przybyło na granicę czechosłowackie wojsko, utworzyli pasmo wartowni, które były usytuowane na ulicy Přiční. Strażnicy spali w namiotach, dwa z nich stały w miejscach, w których dziś stoją silosowe żłoby, niektórzy z żołnierzy chodzili przesypiać do naszej szopy na siano.

Podczas rozmów, które z nami prowadzili wytykali nam uczestnictwo naszych mężczyzn w niemieckim wojsku: Chłopy mieli ukrywać się w lasach i odmówić wstąpienia do Wehrmachtu, to były ich stałe argumenty. Trudno było wyjaśniać, że przez 6 lat nie można było się ukrywać a za nieposłuszeństwo względem rozkazu ukarana była cała rodzina. Dowiedzieliśmy się od jednego z nich, że większość służyła w 1938 roku jako pogranicznicy w linii obronnej nowo wybudowanych bunkrów, ale po podpisaniu Układu monachijskiego musieli opuścić bunkry. W Haci byli chyba 14 dni i jak sami mówili bronili granicy państwa przed Polakami.

Czy czeskie wojsko stacjonowało także w Rudyszwałdzie tego nie wiem. Pod koniec czerwca 1945 roku jeszcze raz do Haci wróciła jednostka rosyjskich żołnierzy, przyjechali na odpoczynek i byli zakwaterowani po domach. Jeden z nich celowo podpalił stodołę Johanna Plačka, która spaliła się doszczętnie. Jeszcze tej samej nocy wojsko z Haci odjechało.

Po wojnie bardzo rozwinął się i to na dużą skalę nielegalny handel-przemyt. Z Polski przemycano słoninę, z Czech przenoszono drożdże, buty robocze i inne rzeczy. Wieczorami przechodziły przez nasze podwórze grupy handlarzy a także osoby prywatne, które podążały do Ostrawy. Z powrotem wracali nad ranem. Była to jedna z możliwości, jak zapewnić środki utrzymania i zniwelować biedę, która panowała w tym czasie po obu stronach granicy.

Opracowanie Krzysztof Stopa (ob. Langer), fragment książki WOJNA – POKÓJ – LUDZIE Karty wspólnej przygranicznej historii 1945. Materiały do edukacji regionalnej/ VÁLKA – MÍR – LIDÉ Listy společné příhraniční historie 1945. Materiály k regionálnímu vzdělávání, wydanej w 2007 r. nakładem wyd. WAW, publikowanej we fragmentach za zgodą autora oraz Gminy Krzyżanowice.

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com