Wojna-pokój-ludzie (10). Niemcy przywieźli ciężką artylerię

Wojna-pokój-ludzie (10). Niemcy przywieźli ciężką artylerię

KP – Roszków, urodzony w 1929 roku

W piątek, 1 września 1939 roku, gdy Niemcy rozpoczęły II wojnę światową, nad Roszkowem przelatywały eskadry niemieckich samolotów kierując się w stronę granicy polskiej. W tym dniu odchodził ostatni polski pociąg z Chałupek do Olzy. Chwile po przejechaniu ostatniego wagonu w powietrze wyleciał most na Odrze, którym dopiero co przejechał pociąg.

Wojna „upomniała się” o Roszków dopiero w swych ostatnich miesiącach. Z tego też okresu pamiętam mnóstwo amerykańskich bombowców, których celem były zakłady w Kędzierzynie. Pierwszy taki przelot amerykańskiego lotnictwa miał miejsce 7 czerwca 1944 roku. Naliczyłem wtedy przeszło osiemdziesiąt bombowców. Równo po miesiącu, 7 lipca znów nadleciały w kierunku Kędzierzyna. Kolejny nalot miał miejsce jeszcze przed upływem miesiąca. Pod koniec sierpnia zostały zrzucone bomby na czeski Bogumin. W listopadzie 1944 roku został zbombardowany Racibórz – także przez Amerykanów.

Tutaj w Roszkowie front zawitał na dobre 29 marca, w Wielki Czwartek. W nocy ze środy na czwartek Niemcy przywieźli do wioski ciężką artylerię. Kilku artylerzystów zakwaterowano w moim domu. W Wielki Czwartek zaczął się ostrzał Rogowa, po drugiej stronie Odry, gdzie wkroczyli już Rosjanie. Do Roszkowa wojska radzieckie wkroczyły z 20 na 21 kwietnia, z piątku na sobotę, dokładnie o wpół do drugiej w nocy. Do wioski wkroczyli z dwóch stron: od strony Odry, którą sforsowali i od strony Krzyżanowic. Trzy tygodnie wcześniej, bo już 1 kwietnia udało się Rosjanom zdobyć przyczółek na lewym brzegu Odry, między Łapaczem (w Krzyżanowicach), niedaleko starej cegielni oraz osadą Kempki, która przynależy już do Roszkowa. Na Kempkach były wtedy tylko dwa domy. Niemcom udało się odeprzeć stamtąd Rosjan, natomiast ci ostatni utrzymali się na terenie starej cegielni, bliżej Krzyżanowic. Tegoż 1 kwietnia w godzinach popołudniowych nad Roszków nadleciało dziewięć samolotów sowieckich i zrzuciło bomby. Podczas tego nalotu zginął jeden cywil, tutejszy. W sumie od bombardowań i ostrzału artyleryjskiego zginęło pięciu, sześciu roszkowików.

Koło 20 kwietnia wycofały się wojska niemieckie, idąc w kierunku Bogumina i Szilerzowic. W nocy weszli Rosjanie. Sowieci dosłownie deptali po piętach ustępującym żołnierzom niemieckim. Na kilkanaście minut przed wkroczeniem czerwonoarmistów z naszego podwórka wyjeżdżał jeszcze czołg niemiecki. Prasa i radio niemieckie dodatkowo podgrzewały obawy przed sowietami, opisując jakich to oni mieli się strasznych rzeczy dopuszczać na terenach już zajętych.

23 kwietnia, w poniedziałek, Rosjanie wygnali wszystkich mieszkańców do Syryni, tłumacząc to tym, iż Roszków znajduje się na linii frontu. Wtedy jeszcze walki toczyły się na linii Zabełków – Rudyszwałd. W Syryni byliśmy aż do 2 maja. Dzień wcześniej, pierwszego maja rodzice posłali mnie do naszej wioski, abym rozejrzał się, czy można by już wrócić. Gdy przyszedłem na miejsce akurat zdążyłem zobaczyć, jak Rosjanie wyprowadzają było z obór i zabierają za sobą. W nocy Rosjanie ostatecznie opanowali Zabełków. Nazajutrz wróciliśmy do domu. Po pobycie Rosjan we wiosce ostały się raptem cztery krowy. Konie zniknęły, a raczej zostały zabrane, wszystkie. Rosjanie wychodzili z założenia, że co chodziło po podwórku, co w stajni czy w oborze, to ich.

Pierwsze dni pokoju zaczęliśmy, mówiąc bardziej obrazowo, goli, weseli i na dodatek głodni. Sam Roszków został bardzo zniszczony. Dom zastaliśmy skrupulatnie splądrowany, a stodołę wypaloną. W sumie spalonych zostało dziewięć stodół i siedem domów. Wieża kościoła została trafiona czterema pociskami. Spaliła się także szkoła. Nawiasem mówiąc, zajęcia w szkole trwały do połowy stycznia. Po tej dacie zawieszono nauczanie, a w szkole zakwaterowano żołnierzy. Zdewastowana była także linia kolejowa. Rozerwany był każdy jeden tor, każdy jeden słup telegraficzne. był przewrócony. Sprawcami tych szkód byli wycofujący się Niemcy.

Linię kolejową odbudowano dopiero w maju 1946 roku, wtedy tylko jeden tor. Przed wojną były dwa, tak jak obecnie. Drugi tor oddano do użytku dopiero około 1965 roku. W listopadzie 1946 roku, zaświecił pierwsza żarówka. Mieliśmy po ponad roku czasu znów prąd! Wtedy urządziliśmy sobie „święto światła”, taki swój mały festyn.

Podczas II wojny mężczyźni z Roszkowa, jako obywatele niemieccy byli zobowiązani służyć w Wehrmachcie. W 1945 roku prawie że nie było tutaj mężczyzn w wieku poborowym – wszyscy zostali powołani pod broń. Z wojny nie powróciło aż 50 żołnierzy, mieszkańców naszej miejscowości. Ponadto na cmentarzu jest wspólna mogiła ponad setki żołnierzy niemieckich, którzy zginęli w obronie miejscowości. Pochowano także kilku żołnierzy rosyjskich, których w 1949 roku przeniesiono do Krzyżanowic. Stamtąd w 1952 roku przeniesiono ich do Koźla czy Raciborza. Wielu Rosjan poginęło w Krzyżanowicach oraz na terenie wspomnianej już cegielni, gdzie mieli swój przyczółek.

Pomijając krótkotrwały epizod wygnania mieszkańców do Syryni, niewielu zdecydowało się emigrować w dalsze rejony Niemiec. Strach przed nacierającymi zdobywcami ze wschodu był wielki, lecz pomimo to każdy wolał trzymać się swego domu i tu czekać na niewiadome. Część tylko udała się do pobliskich Czech, do Haci, Szilerzowic. Ale i oni bardzo szybko wrócili, jeszcze w maju 1945 roku. Wyjątkiem byli ci, którzy mieszkali na terenie folwarków Lichnowskiego. Oni 1 kwietnia ewakuowali się w kierunku Sudetów i wrócili dopiero około 20 maja. W Sudetach dotarli do miejscowości Sternberg.

W Roszkowie mieściła się siedziba urzędu celnego. Jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych, wczesną wiosna wyjechały żony celników niemieckich. Ich mężowie już wcześniej zostali wcieleni do wojska. Podobnie nauczyciele. Wszyscy oni nie byli rodowitymi roszkowikami, a jedynie przybyszami z Niemiec.

Po ustaniu działań wojennych Rosjanie założyli swoje komendantury wojskowe, które miały czuwać nad bezpieczeństwem i porządkiem. Podobnie było i w Roszkowie. Najpierw znajdowała się ona w Zabełkowie, a potem przeniosła się właśnie do Roszkowa. Tutaj w Roszkowie była ta komendantura około sześciu tygodni. W dniu, w którym Rosjanie opuścili tą placówkę, tego samego dnia wkroczyło wojsko polskie. Były to tak zwane oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza. Chwilowo byli oni także w Rudyszwałdzie i Nowej Wiosce. Swą pierwsza placówkę mieli w miejscu, gdzie dziś mieści się restauracja. Zostali tutaj do około 10 listopada. Potem przenieśli się do strażnicy w Chałupkach i Owsiszczach. W większości byli to żołnierze frontowi, walczący w armii gen. Berlinga.

W miesiącach powojennych grabieży i rabunku doświadczyliśmy znowu od powracających z frontu żołnierzy radzieckich. Włamywali się do domów i grabili co im wpadło w ręce. Wystarczyło jednak postraszyć ich wojskiem czy milicją i sami uciekali. Póki byli Rosjanie z komendantury, to jeszcze było w miarę bezpiecznie, gdyż oni bronili nas przed tymi napadami.

Na przełomie maja i czerwca do Roszkowa wkroczyły oddziały czeskie. Było to którejś niedzieli. Pozostali niespełna tydzień, do czwartku. Wynieśli się po cichu, nocą, w obawie przed zbliżającym się wojskiem polskim. Później jeszcze jakiś czas niektórzy mówili, że Czesi na pewno tu jeszcze wrócą. Co dziwne, w tych dniach, gdy pojawiło się tu wojsko czeskie była tu jeszcze rosyjska komendantura. Sowieci jednak w ogóle nie zareagowali na ten czeski „najazd”. W tym samym czasie czescy wojacy na krótko zajęli także Chałupki, Zabełków i Rudyszwałd. W tym ostatnim szczególnie zależało im na przyłączeniu do Szilerzowic Rakowca, obecnie części Rudyszwałdu. Dążyli też do tego, aby rzeka Cyna stała się rzeką graniczną. Ostatecznie Czesi wycofali się bez walki w obawie przed wojskiem polskim.

Niewielu było takich, którzy by czekali na wojska czeskie ze szczerego serca. Swoje robiła po prostu propaganda sąsiadów zza południowej granicy. U nas nie było za bardzo co jeść, a oni chwalili się już pełnymi półkami sklepowymi. W rzeczywistości to różnie wyglądało z tym zaopatrzeniem. Wielu ratowało się szmuglowaniem rozmaitego towaru z Czechosłowacji. Najbardziej poszukiwanymi były buty, w drugą z kolei stronę nosiło się sól i słoninę (szpek). Do tych nielegalnych wędrówek pchał przede wszystkim niedostatek. Zdarzało się nawet, że niektórzy wojskowi pilnujący granicy, gdy widzieli, że to ewidentnie bieda gna na czeską stronę, czasem nawet przymykali oko na tą nielegalną działalność. Zdarzali oczywiści i służbiści, którzy nikomu nie przepuścili. Łapali każdego i odprowadzali do aresztu aż w Gliwicach.

Linia graniczna praktycznie pozostała ta sama, jaka dzieliła przed 1938 rokiem Niemcy i Czechosłowację. Te same kamienie graniczne dzieliły teraz Polskę i Czechosłowację. Z niemieckiego „D”, jak „Deutschland” zrobiono „P”, i na tym zakończono „kosmetykę” graniczną. Dodatkowo jednak po polskiej stronie była granica jeszcze orana. Łatwiej wtedy było dojrzeć ślady nielegalnych wędrowców. Granica była bardzo pilnie strzeżona. Mało tego, w biały dzień niejednokrotnie zatrzymywało wojsku i legitymowało, czy aby ten czy tamten był na pewno mieszkańcem danej miejscowości, a nie jakimś obcym przybyszem. To było bardzo uciążliwe, choć z drugiej strony nie było obawy, że zakradnie się tutaj jakiś złoczyńca.

Na marginesie mogę dodać, że gdy w kwietniu Roszków zajęli Rosjanie, to zapowiedzieli, że granic nie trzeba znaczyć, bo nie będą już potrzebne. Trudno powiedzieć, co mieli na myśli… .

W marcu 1948 roku na jeden dzień otwarto granicę. W ten dzień przeżyliśmy prawdziwy najazd naszych sąsiadów zza południowej granic. Byli bardzo zdziwieni, że u nas jest już tyle jedzenia. Z tego by wynikało, że u nich panował jakiś niedostatek.

W Roszkowie zamieszkało po wojnie osiem rodzin repatriantów. Początkowo zamieszkali w domach miejscowych, którzy zostali wyznaczeni do wysiedlenia. Po kilku miesiącach okazało się jednak, iż dawni gospodarze wrócili do swych domów i wtedy ci repatrianci musieli się wynieść. Wtedy odwieźliśmy ich furmankami do Krzyżanowic, a stamtąd pociągami pojechali dalej. Najprawdopodobniej pojechali w kierunku Dolnego Śląska lub Pomorza. Działo się to w 1946 roku. Wtedy wyjechały cztery rodziny. Na miejscu były jeszcze cztery inne, które przyjechały z Polski. Ale i one około 1948 roku wyjechały stąd. Ostatecznie żaden z grupy przesiedleńców, którzy przybyli tutaj w 1945 roku nie ostał się na miejscu.

Pierwszy powojenny wójt pochodził z Ligoty Tworkowskiej, a jego zastępca aż z Dąbrowy Górniczej. Pierwszy sekretarz wywodził się z Lubomi. Jak więc widać, nikt z miejscowych nie zasiadał we władzach powojennej gminy. Jednym z powodów tego stanu rzeczy mógł być fakt, iż początkowo niewielu umiało dobrze czytać i pisać po polsku. Nowe władze rozparcelowały ziemię z majątków z Krzyżanowic, Rudyszwałdu i Chałupek. Nowe przydziały dostały się zarówno dawnym mieszkańcom, jak i repatriantom, których dość dużo zamieszkało w Chałupkach. Ci którzy mieli jeszcze pole po stronie czeskiej, przeważnie w okolicach Hati, musieli się starać o specjalne przepustki, na podstawie których mogli oni na czas trwania prac polowych jechać tam i obrabiać swą ziemię. O przepustki starali się także ci, którzy pracowali w czeskich zakładach. Takie przepustki dostawali oni na pół roku, a po upływie tego czasu musieli się na nowo starać o ich wyrobienie. Czasem czekali po kilka miesięcy na nowe, a wtedy chodzili do Czech, do pracy przez „zieloną granicę”, nielegalnie.
W 1945 roku w Raciborzu odbywały się dożynki powiatowe. Miasto było tak zniszczone, wypalone, że niemal nie do poznania, pomimo tego, że samo miasto bardzo dobrze znałem jeszcze z okresu przedwojennego. Racibórz bardzo ucierpiał.

Co warte podkreślenia, tutaj w Roszkowie prężnie działał jeszcze przed wojną Związek Polaków. Już w okresie plebiscytów w Roszkowie grupa mieszkańców działała na rzecz przyłączenia do Polski. Aż do 1939 roku w kościele mieliśmy w niedzielę dwie msze: jedną po polsku, druga po niemiecku. Ruch propolski był tutaj dosyć silny. Z kolei po wojnie zakazano mówienia po niemiecku, czy nawet po śląsku, który niektórym kojarzył się z niemieckim. W szkole karano za posługiwanie się zakazanym niemieckim. W Roszkowie było o tyle łatwiej, iż znano, jeszcze sprzed wojny, język polski. Dużą rolę niewątpliwie odegrał kościół, gdzie aż do 1939 roku odbywały się nabożeństwa także w języku polskim. Wielkich resentymentów za państwem niemieckim tu w Roszkowie raczej nie było. Liczyło się już to, co nowe… .

Opracowanie Krzysztof Stopa (ob. Langer), fragment książki WOJNA – POKÓJ – LUDZIE Karty wspólnej przygranicznej historii 1945. Materiały do edukacji regionalnej/ VÁLKA – MÍR – LIDÉ Listy společné příhraniční historie 1945. Materiály k regionálnímu vzdělávání, wydanej w 2007 r. nakładem wyd. WAW, publikowanej we fragmentach za zgodą autora oraz Gminy Krzyżanowice.

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com