Jeszcze dziś mówi się, że w przypałacowym parku, przy wietrznej pogodzie, można czasem usłyszeć „pójdźkę”, która woła „pójdź, pójdź ze mną” i wkrótce potem ktoś umiera. Zawsze mówiło się, że to sowa, ale teraz wydaje się, że to może udręczona dusza Elizy – która nie może zaznać spokoju…
Każdy stary pałac ma jakąś tajemnicę albo mroczną historię. Również i w wojnowickim pałacu wydarzył się przed wielu laty dramat, o którym opowiedziała mi zmarła przed dwoma laty pani Elfryda. Była to przemiła starsza pani, z sąsiedztwa pałacu, z którą zdążyłem się zaprzyjaźnić. Wyprawiała w pałacu osiemdziesiątkę. Zachodziłem czasem do niej na kawę. U mnie również odbyła się stypa po jej śmierci.
Pani Elfryda, przez ostatnie dwa lata bytności von Bancków w Wojnowicach, pracowała u nich jako pokojówka. Opowiadała mi sporo o mieszkańcach pałacu, jego wyposażeniu, przeznaczeniu poszczególnych pomieszczeń, parku itd. O samym Eduardzie von Bancku opowiadała jakim to zapalonym był myśliwym. Jak to od czasu do czasu sypiał w osobnej sypialni, bo „w małżeństwie różnie bywa”. Jak kochał pałacowy park i jak bolał nad złamaną przez wichurę lipą. No i że nie podszczypywał pokojówek. Któż więc inny, jak nie pani Elfryda mógł mi opowiedzieć dawno zapomnianą, rzewną historię Elizy…
Kiedy w 1911 roku umierał w swoim pałacu w Wojnowicach Heinrich Friedrich von Banck była przy nim żona Anna Sophie oraz synowie: 29-letni Eduard i 24-letni Werner. Sprawa sukcesji po ojcu była dawno ustalona, gdyż starszy Eduard Karl już od lat był wprowadzany w sprawy związane z zarządzaniem majątkiem, zaś młodszy Werner Luis, jak nakazywała tradycja wśród pruskiej szlachty, poświęcił się zaszczytnej karierze wojskowej.
Werner, bo to o nim jest ta historia, służył w pułku dragonów w Mainz i gdy wybuchła I Wojna Światowa, przechodził wraz z nim swój szlak bojowy jako podporucznik. Kiedy otrzymał awans na porucznika i przeniesienie do 13. Pułku Strzelców w Saarlouis, przyjechał do rodzinnego domu na kilkutygodniowy urlop. Było to wielkie wydarzenie w rodzinie. Przyjęto bohatersko walczącego za ojczyznę Wernera z wielkimi honorami i na jego cześć urządzono bal powitalny.
Zaproszeni zostali co znaczniejsi sąsiedzi. Towarzyszyły im, jak to było w zwyczaju, córki na wydaniu, których się trochę nazbierało, gdyż wielu zacnych kawalerów było już kilka lat na wojnie albo zginęło. Wszyscy świetnie się bawili prawie do białego rana, prócz Wernera, któremu jakoś żadna panna nie chciała wpaść w oko. A wszystko to za sprawą pięknej, młodziutkiej, jasnowłosej pokojówki, którą ujrzał zaraz po swym przyjeździe, od której nie tylko nie mógł oderwać oczu, ale która podczas balu (oczywiście nie będąc na nim obecna) cały czas absorbowała jego umysł.
Była to Eliza, która służyła na pokojach u matki Wernera. Werner żołnierz zobaczył ją po raz pierwszy, gdyż jak przed kilku laty wyjeżdżał na wojnę, musiała być jeszcze dzieckiem, a poza tym nie pochodziła z Wojnowic. Po śmierci matki, wzięła Elizę do siebie na wychowanie ciotka z Wojnowic i gdy ta podrosła, została oddana na służbę do pałacu. Naturalnie odpędzał od siebie niedorzeczne pomysły o tym, że mógłby się zakochać w pokojówce i na dodatek być z nią razem, bo przecież nie uchodziło, by oficer ze szlacheckiego domu mógłby się związać z pokojówką.
Natrętne myśli nie dawały mu jednak spokoju, tym bardziej, że zauważył, iż i ona przy każdej okazji ukradkiem na niego spogląda i rumieni się. Stało się to, co nie powinno się było stać – Werner, wygłodzony uczuciowo przez lata wojny, zakochał się jak młokos.
Dalej historia potoczyła się błyskawicznie. Następnego dnia Werner ukradkiem wręczył pod jakimś pretekstem Elizie mały bilecik, w którym było tylko jedno zdanie: – spotkajmy się po zmierzchu w parku, pod największym bukiem. Wydawało się, że wielki, zarośnięty w stylu angielskim park, pełen jeszcze wczesno-jesiennej zieleni, ukryje ich tajemnicę i nikt ich nie zauważy. Spotykali się więc każdego wieczoru… Zostali kochankami, a w dniu odjazdu Wernera do pułku na całe 5 miesięcy, wbrew rozsądkowi, przyrzekli sobie dozgonną miłość i wierność. Eliza czekała więc na ukochanego, choć cały czas dręczyła ją niepewność, czy wróci z wojny, a jeśli tak, to czy będzie ją nadal kochał i będzie jeszcze chciał z nią być.
Na tym jednak problemy Elizy się nie kończyły. W przypałacowym folwarku pracował stajenny imieniem Josef. Był niezbyt urodziwy, a na dodatek jako dziecko złamał prawą nogę i od tego czasu mocno na nią utykał. Z tego też powodu nie wzięto go do wojska. Był to człowiek porywczy i bardzo przewrażliwiony na punkcie swego kalectwa. Ponieważ z powodu wojny we wsi zostało niewielu chłopców, więc ci, którzy pozostali, mieli większe szanse na znalezienie ukochanej.
Josef od jakiegoś czasu próbował zalecać się do Elizy, która co prawda nie traktowała tego zbyt poważnie, ale i też nie odrzucała stanowczo jego awansów. To właśnie Josef, który wbił sobie do głowy, że Eliza musi zostać jego żoną, od samego początku śledził zakochanych w parku. Nie mógł w tej sytuacji nic zrobić, ale miał nadzieję, że po wyjeździe Wernera wytłumaczy Elizie, że ta miłostka z panem nie będzie miała dalszego ciągu, bo przecież młody von Banck mezaliansu nie popełni, że Elizę odzyska i wszystko między nimi jakoś się ułoży. Ta jednak odtrąciła go zdecydowanie, czym wywołała w nim niepohamowaną wściekłość i żądzę zemsty.
Kiedy po prawie półrocznej przerwie, wiosną 1918 roku, Werner zawitał na trzy dni do pałacu, od razu umówił się z Elizą na wieczorne spotkanie. Ta jednak, w obawie przed nie dającym za wygraną Josefem, zaproponowała, by spotkali się mimo brzydkiej wietrznej pogody w lasku graniczącym od północy z folwarkiem. Eliza, rozpromieniona i z biciem serca szykowała się na tę okazję, bowiem przez miesiące rozłąki tęsknota zżerała jej serce. Tęsknota za Wernerem i niepewność były tym większe, że spodziewała się coraz trudniejszego już do ukrycia owocu tej grzesznej i zakazanej miłości.
Josef jednak był czujny, tym bardziej że pod wieczór otrzymał polecenie zaprzężenia odkrytej bryczki, którą jaśnie pan Eduard zwykł wizytować swoje pola. A tu nie dość, że bryczka miała być przygotowana wieczorem, to jeszcze na dodatek nie dla pana Eduarda, lecz dla pana Wernera. To utwierdziło Josefa w podejrzeniach. Zaczaił się za północną bramą, która wówczas prowadziła skrótem do Raciborza. Ujrzawszy nadjeżdżający pojazd, wyskoczył na dukt i zatrzymał konie. Zdumionemu Wernerowi wykrzyczał, że wie o romansie i o mającej nastąpić schadzce. Błagał, by ten nie krzywdził więcej Elizy, z którą się i tak przecież nie ożeni, a widząc brak efektu swoich krzyków, zaczął grozić, że o wszystkim powie matce oraz bratu, Eduardowi.
Tego już było za wiele. Werner w porywie gniewu obił zdesperowanego stajennego batem i wyzwał od przeklętych kuternogów. Ruszył z kopyta, ale nie pojechał już do lasku. Zawrócił bryczkę i galopem wrócił do pałacu. Był tak wzburzony, że już z nikim nie rozmawiał, tylko się spakował i wczesnym rankiem wyjechał bez słowa pożegnania z matką i bratem, budząc tym faktem wielkie zdziwienie. Może otrzeźwiał i przeważyła w nim obawa przed towarzyską kompromitacją i złamaną przez mezalians karierą? Może nie umiał sobie poradzić z trawiącym go uczuciem? Tego nie dowiemy się już nigdy…
Tymczasem upokorzony Josef (nie dość, że obatożony, to jeszcze zraniony najbardziej zabójczym dla jego ambicji słowem „kuternoga”) poszedł w stronę lasku, w którego kierunku początkowo wybierał się Werner. Tam spotkał targaną niepokojem Elizę. Wykrzyczał jej, że nikomu nie pozwoli jej sobie odebrać, że przed chwilą rozmówił się z panem Wernerem i ten powiedział, że „spotykał się z nią tylko dla zabawy”, już jej nie chce i na spotkanie więcej nie przyjedzie. Rozdygotana Eliza wyszlochała, że mu nie wierzy, ale jeśliby tak było, to ona nie chce dłużej żyć i urodzić ich dziecka na poniewierkę. Ta ostatnia wiadomość przepełniła czarę goryczy. Josef, w porywie szału, chwycił Elizę za gardło, a kiedy powrócił do zmysłów, ona osunęła się martwa na ziemię…
Jeszcze tej nocy morderca zakopał ciało gdzieś w lasku. Rano jednak pracował już w stajni, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Tym bardziej, że tamatem dnia był nagły wyjazd pana Wernera.
O pokojówce Elizie w pałacu więcej się już głośno nie mówiło i szybko o niej zapomniano. Wiązano bowiem jej zniknięcie z pośpiesznym wyjazdem Wernera i każda wersja wypadków była dla Jaśnie Państwa niewygodna. Jeśliby ją Werner zabrał gdzieś ze sobą, to byłby skandal, a jeśli utopiła się z miłości w pobliskiej Cynie, to też lepiej do tego nie wracać. Ciała w każdym razie nigdy nie znaleziono.
Werner nigdy nie dowiedział się o losie swojej ukochanej, w tym, że miał zostać ojcem. Korespondencję z matką i bratem ograniczył do minimum. Nie wypadało ich pytać o los pokojówki, zaś z nikim innym nie utrzymywał kontaktu. Z czasem jednak zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, że tak haniebnie potraktował kobietę, która całym sercem go pokochała, a bez której sam nie umiał już żyć. Honor podpowiadał mu już tylko jedno rozwiązanie. Choć miał dopiero 31 lat, postanowił szukać śmierci w boju za ojczyznę. Znalazł ją, ginąc w czasie brawurowego szturmu na Zamek Bethancourt, jako rotmistrz w 13. Regimencie Strzelców, 25 marca 1918 r. Co ciekawe, również i Josef nie odzyskał już pełnej równowagi po tej tragedii. Zaczął popijać i czasem, w pijackim widzie, żalił się kompanom, że słyszy gdzieś w parku – szczególnie w wietrzne dni – cichy, delikatny głosik Elizy…
Kiedy pod koniec marca 1918 roku dotarła do pałacu straszna wiadomość o bohaterskiej śmierci Wernera, następnego ranka stary gajowy znalazł wiszącego na konarze stuletniego podówczas buka (tego samego pod którym pierwszy raz spotkali się kochankowie) stajennego Josefa. Targany wyrzutami sumienia i niespełnioną miłością, powiesił się na rzemyku od końskiej uprzęży. Dziś już nikt nie pamięta, gdzie go pochowano, bo samobójców zawsze grzebano wstydliwie, gdzieś na końcu cmentarza, pod murem.
Potem jakoś pokojarzono te dziwne zbieżności w datach i faktach. Przez długie lata pokojówki , kucharki i służące z wojnowickiego pałacu opowiadały sobie, ku przestrodze, ale i z wypiekami na twarzy, smutną historię Elizy…
Jeszcze dziś (choć nikt nie kojarzył tego z tą dotychczas nieznaną historią) mówi się, że w przypałacowym parku, przy wietrznej pogodzie, można czasem usłyszeć „pójdźkę”, która woła „pójdź, pójdź ze mną” i wkrótce potem ktoś umiera. Zawsze mówiło się, że to sowa, ale teraz wydaje się, że to może udręczona dusza Elizy – która nie może zaznać spokoju, gdyż jej zbezczeszczone ciało spoczywa gdzieś w pobliżu, zakopane bez należnego szacunku i chrześcijańskiego obrządku – wzywa do siebie zakochanych, w nadziei, że któryś z nich okaże się ukochanym Wernerem…
Spisał Zbigniew Woźniak
fot. pinterest/Vintage Everyday