Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (7)

Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (7)

Volkswagendeutsche

Z początkiem lat 70., kiedy Gomułkę zastąpił Gierek nastąpiła druga fala masowej migracji do RFN-u. Za tą drugą zgodę Gierek dostał kredyty i bezzwrotną zapomogę. Za te pieniądze zbudował swoją drugą Polskę dobrobytu. Mówiono jednak, że sprzedał tych ludzi. Nie można jednak Gierkowie odmówić pewnych zasług. Otworzył szeroko bramę na Zachód. Tchnął ducha w budownictwo mieszkalne i przemysłowe. Poczciwe warszawy i syrenki zastąpił fiat 125 p. i maluch. Przbeojowym hasłem było: Polak potrafi.

W latach 70., obok chęci łączenia rodzin, dominował także ekonomiczny motyw wyjazdu. Stopa życiowa w Niemczech była przecież o wiele większa niż w Polsce. Emigranci dostawali tam mieszkania, pracę i pieniądze na zagospodarowanie. U rodowitych Niemców i starszej emigracji dało się wyczuć zawiść. Nowych emigrantów oficjalnie nazywano Spätaussiedler (późno wysiedlony). Niemcy nazywali ich jednak Volkswagendeutsche, nawiązując do popularnego samochodu.

Władze niemieckie starały się utrzymać liczbę przyjeżdżających w rozsądnych granicach. Żądano od nich dowodów na niemieckie pochodzenie. Tu wspomniane hasło gierkowskie pokazało całą swoją moc. Na Śląsku w każdej rodzinie dziadek czy babcia urodziła się przecież na terenach należących niegdyś do Rzeszy. Wśród ludzi krążyło powiedzenie: wystarczy abyś miał w rodzinie psa, najlepiej owczarka niemieckiego i już masz pochodzenie.

Chęć poprawienia swojej sytuacji materialnej nie była także obca starym działaczom na rzecz polskości Śląska, tym z okresu plebiscytu. Do Niemiec wyjechało wielu powstańców. Na ich temat krążył nawet złośliwy żart, wedle którego powstańcy mieszkający w RFN zwrócili się prośbą do kanclerza Kohla z prośbą o sprowadzenie z Góry Świętej Anny ich pomnika, bo skoro większość jest tu, to i tu chcą mieć swój pomnik. Żart złośliwy, ale wiernie oddający nastroje w Polsce.

Polscy Niemcy

Tym mianem w Polsce określano osoby wyjeżdżające – legalnie czy nielegalnie – po stanie wojennym i w latach 90. Te wyjazdy również były podyktowane względami ekonomicznymi. Trudno przecież przypuszczać, by 40 lat po wojnie ludzie wyjeżdżali głównie z powodu swojego niemieckiego pochodzenia. Większość słabo mówiła po niemiecku, nie mówiąc już o całkowitym braku rozeznania w kulturze niemieckiej. Niewielki odsetek spośród wyjeżdżających stanowiły osoby internowane podczas stanu wojennego, głównie działacze Solidarności, których do emigracji zmusiły władze komunistyczne. Tym ludziom wręczano tzw. wilcze bilety.

Z biegiem czasu polscy Niemcy stało się bardzo popularne wśród ludności miejscowej. Dziś mówi się tak o osobach, które lata mieszkały w Polsce, a teraz przyjeżdżają pochwalić się swoim nowym autem, zrobić tańsze zakupy, pójść do dentysty i odwiedzić rodzinę, starych znajomych i przyjaciół. Zachowują się czasem z wyższością, często manifestują – trochę śmiesznie – braki w polskiej mowie, którą używali przez wiele lat. To może rzeczywiście irytować, ale nie mnie to oceniać.

Zakończenie

Na tym koniec moich wspomnień, choć doprowadzonych do czasów współczesnych, to jednak nierozerwalnie związanych z ostatnią wojną. Na zakończenie przytoczę opowiadanie znanego niemieckiego pisarza, Remarque’a. Miejsce i czas nie są tu ważne. To mogło się zdarzyć na każdym froncie, podczas każdej wojny.

Weteran wojenny bez jednej nogi, odznaczony krzyżem żelaznym za męstwo jest bohaterem w swoim miasteczku. W karczmie chętnie częstują go piwem i wysłuchują wojennych opowieści. Raz jeden był jednak bardzo smutny, a zapytany o przyczynę smutku postanowił opowiedzieć prawdziwą historię swojego krzyża zasługi. Trwała – mówi – wojna pozycyjna. Na odcinku frontu, w którym tkwił nasz bohater panował spokój. Wojska obu walczących stron stały naprzeciw, a pomiędzy nimi znajdował się pas ziemi niczyjej. Po pewnym czasie z obu stron czyniono próby nawiązania przyjacielskich kontaktów. W końcu udało się. Żołnierze spotykali się na ziemi niczyjej i mimo trudności w porozumieniu się znaleźli jakoś wspólny język. Wymieniano między sobą papierosy, alkohol, a dalej pokazywano zdjęcia swoich najbliższych – żon, dzieci i wnucząt. Idylla ta trwała do czasu inspekcji wyższego rangą oficera. Ten nakazał ostrzał. Obustronna strzelanina trwała jakiś czas. Po obu stronach byli zabici i ranni. Front nie przesunął się nawet o metr. Nasz bohater stracił wtedy nogę i otrzymał medal. Jego partner z przeciwnej strony stracił życie. Od tego czasu cały czas zadaje sobie pytanie, czy ten człowiek to był wróg.

Henryk Swoboda

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com