Crimen exceptum. Zbrodnia, która nie ma sobie równej

Crimen exceptum. Zbrodnia, która nie ma sobie równej

Zbrodnia, która nie ma sobie równej – tak, tłumacząc tytuł rozdziału, od średniowiecza do czasów kontrreformacji w XVI i XVII wieku, określano czarownictwo. Odnotowano wówczas najwięcej procesów i wykonanych wyroków śmierci na kobietach i mężczyznach, posądzonych o konszachty z diabłem i rzucanie uroków.

Magia nie była obca starożytnym. W czarownice wierzyli już Babilończycy i Żydzi. W Babilonie posługiwanie się demonami opisał Kodeks Hammurabiego. Przykładem z obszernego zbioru legend żydowskich jest słynna czarownica z Endor – biblijna nekromantka, która wskrzesiła proroka Samuela. Działaniem sił nieczystych i nadprzyrodzonych od starożytności tłumaczono najbardziej naturalne zjawiska. Sabat ma swoje źródło w II wieku naszej ery w powieści Metamorfozy, czyli złoty osioł Apulejusza.

W pierwszych wiekach chrześcijaństwa dość powszechnie utożsamiano pogańskich bogów z diabłami. Oddawanie się ich opiece oraz modły o orędownictwo stanowiły ciężki grzech, ścigany przez biskupa diecezjalnego. Synody w Riesbach i Freisingen (799) nakazały uwięzić czarowników i czarownice po czym przeprowadzić przed sądem biskupim proces mający odsłonić kulisy ich działalności i określić stopień winy. Nie orzekano wówczas kary śmierci, być może z przeświadczenia o braku mocy sprawczej posądzonego o czary. Jako działanie grzeszne, czarownictwo wymagało jedynie pokuty. Papież Grzegorz VII (1020-1085), w liście do króla duńskiego, wyraził nawet życzenie i żądanie, by w czasie epidemii czy innych klęsk elementarnych nie ścigano i nie prześladowano niewinnych kobiet jako czarownic, które to nieszczęścia te miały rzekomo sprowadzić.

Zmysł racjonalizmu został zatracony w średniowieczu w wiekach XII-XV. Jego źródłem najprawdopodobniej jest kataryzm, gorliwie zwalczany przez papiestwo. Albigensi – hak twierdzono – ożywili w umysłach duchowieństwa wiarę w czary i diabłów. O konszachty z szatanem i oddawanie czci Baphometowi posądzano później templariuszy, wiążąc ich nieraz z katarami.

W 1257 roku papież Aleksander IV (schyłek XII wieku – 1261) ogłosił bullę, w której upoważnił inkwizytorów do udziału w procesach czarownic. Warunkiem przystąpienia było powzięcie wiadomości o związku oskarżonego o czary z herezją. W tle był problem katarów, których bardzo łatwo oskarżano ze względu na ich światopogląd. Wypierając się Boga od razu stawali się heretykami. Inkwizycja miała otwarte pole do działań.

Istota bulli Aleksandra IV sprowadza się jednak do wspomnianego przeniesienia spraw związanych z czarownictwem do zakresu działań inkwizycji, trybunału wiary podległego władzy Rzymu, choć nominacja niektórych jej członków leżała w gestii panujących władców świeckich, na przykład króla Hiszpanii. Nadając inkwizycji nowe kompetencje, papiestwo przejmowało inicjatywę w sprawach, w których dotąd właściwy był biskup, czyli Kościół lokalny. Nadawało to problemowi większą rangę, już nie tylko lokalnych wystąpień, ale ważkich dla całego świata chrześcijańskiego. Ściganie winnych podbudowano rozdziałem Księgi Rodzaju Starego Testamentu, z którego wyprowadzano wniosek o możliwości stosunków cielesnych między diabłami a córkami ludzkimi. Zmieniło się postrzeganie istoty czarownictwa. Było już nie grzechem, ale zbrodnią przeciwko Bogu. Zapłonęły pierwsze stosy. Sytuacja oskarżonych stawała się coraz trudniejsza. Od XIII do XV wieku przypadki palenia kobiet były jednak incydentalne. Do czasu.

W 1459 roku w Langres w hrabstwie Artois odbyła się kapituła generalna dominikanów. Przed zakonnikami kaznodziejami, stanowiącymi oręż papiestwa w walce z herezjami, stanął miejscowy pustelnik, niejaki Robinet de Vaulx, oskarżony o uprawianie czarów. Po krótkim procesie został skazany na spalenie. Wcześniej torturowany, jako wspólników wymienił prostytutkę Demisellę z Douai oraz Jeana Lavite’a, malarza z Arras i poetę, autora ballad na cześć Przenajświętszej Panny. Obu oskarżonych osadzono w więzieniu. Lavite daremnie próbował w celi odciąć sobie język z obawy, że nie wytrzyma tortur i oskarży kolejne niewinne osoby.

Na prośbę inkwizytora Pierre’a Le Broussarta sprawą zajął się trybunał biskupi złożony z dwóch sędziów: Jacquesa Dubois, doktora teologii oraz kanonika z Arras, a także miejscowego biskupa sufragana, franciszkana Jeana de Beyrouth, spowiednika papieża. Podczas tortur Lavite oraz Demisella przyznali się do winy oraz wskazali kolejnych rzekomych czarowników i czarownice. Co ciekawe, początkowo Beyrouth nie przywiązał zbytniej wagi do tych zeznań. Sprawę chciał nawet umorzyć, ale natrafił na zdecydowany protest kanonika Dubois. Autor tego votum separatum , stwierdził apodyktycznie, że trzecia część chrześcijan jest zarażona czarami i służy piekłu. Jego celem była identyfikacja sługi szatana w tym procesie. Miał wsparcie wpływowego, niemniej zaciekłego tropiciela czarowników i czarownic, biskupa Jehana, który ponoć nawet z twarzy poznawał, kto uprawia czary.

Oskarżonych torturowano więc nadal i zmuszano do fałszywych zeznań. Udręczeni ludzie i wskazani przez nich rzekomi wspólnicy trafili w końcu na szafot wzniesiony pośrodku miasta. Na głowy, co stało się później tradycją, nałożono im mitry z wizerunkiem diabła, a tuż przed wykonaniem wyroku Broussart odczytał listę ich występków. Egzekucji przyglądał się wzburzony tłum. Kat wykonał jednak swoje zadanie, ciała spłonęły na stosie, a prochy zostały rozrzucone po okolicy. Nie był to jednak koniec dramatycznych wydarzeń w hrabstwie Artois.

Na muszce inkwizycji byli waldensi, uczniowie Pierre’a Valdo, kupca z Lyonu, który w XII wieku zaczął głosić zasady ewangelicznego ubóstwa oraz potrzebę reformy Kościoła, za co, rzecz jasna, został uznany heretykiem. Waldensi negowali niektóre sakramenty, wiarę w czyściec i odpusty. W 1184 roku podczas soboru werońskiego zostali ekskomunikowani, a w 1215 roku potępieni przez papieża Innocentego III (około 1160-1216). Mimo to ruch ten przybierał niebezpieczne dla Kościoła rozmiary i zyskiwał coraz to nowych zwolenników. Waldensi działali w Niemczech, w Alpach Szwajcarskich, Austrii, Polsce i w Czechach. W tym ostatnim kraju współdziałali z husytami. Potem byli aktywni w czasach reformacji. Waldensi istnieją zresztą do dziś. Mają nawet swoje kościoły.

Papiestwo i inkwizycja połączyła w XIII wieku działalność waldensów z ingerencją szatana w świat doczesny. Waldensom z Arras zarzucono, że tworzą sektę na usługach diabła, urządzają swoje sabaty, podczas których bezczeszczą krzyż, odprawiają czarne msze, profanują hostie i wyrzekają się Boga. Gama zarzucanych im magicznych, heretyckich i bluźnierczych praktyk była znacznie szersza.

Jak się później okazało cała ta konstrukcja czarnego spirytualizmu waldensów zrodziła się podczas wymyślnych tortur. Oskarżeni o czary, półżywi, chcących jak najszybciej wyzionąć w spokoju ducha, potwierdzali najbardziej odrażające praktyki i denuncjowali kolejnych rzekomych wspólników. W lipcu 1460 roku spirala oskarżeń dosięgła osób wysoko urodzonych. Na ławie oskarżonych zasiedli Antoine Sacquespée, bogaty mieszczanin, Jean Josset, miejscowy ławnik oraz Henri de Royville, strażnik miejski. Z miasta uciekli Martin Cornille, książęcy poborca podatkowy oraz Guillaume Lefebvre, kolejny ławnik.

Na tym się nie skończyło. Pod zarzutem uprawiania czarów uwięziono kolejnych kilku bogatych mieszczan z Arras, gubernatora tego miasta oraz jednego z najznakomitszych panów, rycerza Payena z Beaufort, wówczas powszechnie szanowanego starca. W mieście zapanował niewyobrażalny strach. Żaden z mieszkańców nie odważył się wyjechać, bojąc się zostać posądzonym o ucieczkę, co było równoznaczne z dowodem winy. Wiadomość o fali aresztowań rozeszła się po całej Francji. Nikt nie chciał mieć kontaktów z mieszkańcami Arras, znanego do dziś z produkcji tkanin dekoracyjnych. To osłabiło fundamenty miejscowej gospodarki. Groziło niewyobrażalnym kryzysem ekonomicznych w hrabstwie Artois.

Mieszkańcy Arras, najwyraźniej przerażeni skalą zjawiska i z obawy o własną egzystencję, ujęli się za uwięzionymi. Źródła prześladowań, jak wiodła pogłoska, zaczęto upatrywać w panującym wówczas księciu Burgundii Filipie Dobrym oraz duchownych. Karą za czarownictwo, obok śmierci, była bowiem konfiskata majątku. Chciwość władzy kościelnej i świeckiej, które dzieliły się dobrami straconych, legła ponoć u podstaw wszczęcia procesów.

Miejscowy trybunał uznał jednak oskarżonych winnymi czarownictw, ale nie zakończyło to sprawy. Rycerz Payen z Beaufort z pomocą swoich krewnych doprowadził do jej rozpatrzenia przed trybunałem wyższej instancji w Brukseli. Sam książę Filip, obawiając się zamieszek i posądzeń o niecne zamiary wobec majątku swoich poddanych, zwołał do Louvain teologów i duchownych, by ocenili proces pod kątem zgodności z kanonami wiary. Ostrze inkwizycji wyraźnie stępiało. W październiku 1460 roku zapadł kolejny wyrok. Tym razem tylko jedna osoba została skazana na śmierć, reszta na kary więzienia i wysokie grzywny.

Krewni rycerza z Beaufort nie dali jednak za wygraną. Ich apele do parlamentu paryskiego przyniosły skutek i ta najwyższa instancja sądownicza w sprawach karnych zajęła się problemem czarowników z Arras. Proces apelacyjny był wielką przegraną inkwizytorów i sędziów. Jacques Dubois popadł w obłęd i zmarł. Wyroki skazujące zostały unieważnione. Na miejscu dotychczasowych straceń postawiono krzyż ekspiacyjny, a sędziowie z księciem Burgundii na czele, musieli zapłacić karę, z których sfinansowano fundację codziennej mszy świętej za dusze straconych.

Proces w Arras można dziś uznać za przełomowy. Doszło do niego w czasie, gdy doktryna chrześcijańska wypracowała koncepcję czarownictwa. Powstała podbudowa pod mające nastąpić procesy, w których – tak jak w Arras – nie było już dwóch instancji. Zmieniła się dalece procedura karna, a ściganiem czarowników i czarownic zajęły się trybunały świeckie.

Przyjrzyjmy się więc temu, co uznawano za czarownictwo. Pierwszym filarem koncepcji był wszechpotężny i wszechobecny szatan, zły duch odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, szukający na ziemi swoich poddanych, którzy oddając mu swoją duszę stawali się wyznawcami antyreligii. Popełniali więc grzech śmiertelny, tak jak wcześniej katarzy czy waldensi. Samo to było już wystarczającym powodem do interwencji inkwizycji.

Drugi filar to rozpowszechnione przeświadczenie, iż jeden opętany przez szatana człowiek może szkodzić nie tylko swojemu bliźniemu, ale całemu społeczeństwu. Efektem takich działań miał być epidemie, nieurodzaje, pożary, powodzie i inne klęski elementarne, o których wzmianek nie brakuje w średniowiecznych kronikach. Geneza wiary w moc sprawczą jednego człowieka nie była zresztą nowością. Sięga korzeniami już X wieku. Potem była pielęgnowana podczas prześladowań Żydów, których majątki kusiły władców, oraz franciszkańskich spirytuałów fracitelli, którzy – ku swojej zgubie – za grzeszny uznawali majątek Kościoła, głosząc ideał powrotu do ewangelicznego ubóstwa.

Ideologiczna podbudowa musiała być jednak przekuta w możliwy do przyjęcia przez ludzi scenariusz działania szatana. Z zachowanych akt procesów wyłania się obraz obrzędu charakterystycznej, pełnej dramaturgii i niezwykle sugestywnej inicjacji. Diabeł czekał na moment słabości człowieka, kusił go tak skutecznie, że ofiary o słabej woli, zagubione w kontaktach z Bogiem, składały przysięgę wierności władcy piekieł, czyniąc coś na wzór hołdu wasalnego, w oparciu o który funkcjonowało średniowieczne społeczeństwo i struktura Kościoła, po czym wyrzekają się Boga w Trójcy Przenajświętszej.

Takiego sługę szatan naznaczał następnie swoim czarnym kolcem lub szponami. Na ciele powstawało znamię – symbol poddaństwa. Było to niewrażliwe na ból otarcie, zadrapanie lub brodawka. Ten symbol, o czym dalej, miał potem duże znaczenie procesowe. Ubezwłasnowolnione czarownice musiały cieleśnie obcować z diabłem, co jednak nie było dla nich przyjemne. Wręcz przeciwnie odczuwały ponoć ból. Inicjacja seksualna kończyła się zaślubinami, czyli ostatecznym paktem szatana i czarownicy.

Spotkanie diabła z człowiekiem nie było jednorazowe. Słudzy na wezwanie swojego nowego pana przybywali na sabaty, odbywające się w lasach, na wzgórzach lub innych miejscach odludnych. Używali do tego mocy nadprzyrodzonych, latając między innymi na miotłach lub kogutach. W programie sabatu był obrzęd adoracji diabła (symbolicznie wyrażany na dziełach malarskich epoki całowaniem kozła w zadek), uczta z pożeraniem małych dzieci spłodzonych ze stosunku czarownicy z diabłem oraz orgia seksualna, w której uczestniczyły biesy przebierające postać kobiety i mężczyzny. W zamian za poddaństwo, szatan obdarzał swoje sługi mocą nadprzyrodzoną, którą wykorzystywano dla szkodzenia innym ludziom.

Po podbudowie ideologicznej i obrazie postępowania czarownic należało jeszcze dać legitymację do zwalczania wyimaginowanego zjawiska. Pierwszy krok uczynił już w XIII wieku dominikanin św. Tomasz z Akwinu pisząc w swojej Summie: dzieci urodzone z obcowania czarta z ludźmi nie powstały z nasienia diabła ani z przybranego przezeń ludzkiego ciała, lecz z nasienia, o które się diabeł w tym celu postarał u innych, obcych ludzi. Ten sam diabeł, który obcował z mężczyzną jako kobieta, może także jako mężczyzna obcować z kobietą.

Nie inaczej myślano w XV wieku. 5 grudnia 1484 roku papież Innocenty VIII (1432-1492) ogłosił bullę znaną jako Summis desiderantes affectibus … (Pragnąc z największej pobożności …), która rozszerzała uprawnienia dwóch inkwizytorów działających na południu Niemiec, napotykających na opory władz świeckich przy ściganiu waldensów. Papież z ciężką troską na duszy pisał, iż doszło do jego wiadomości, że w wielu diecezjach niemieckich: wiele osób męskiego i żeńskiego rodzaju, zapominając o zbawieniu duszy i wierze katolickiej, wdają się z demonami, zarówno inkubami (męskie) jak i sukkubami (żeńskie), sprowadzając zniszczenie i zbrodnie przy pomocy czarów, zaklęć i innych wieszczbiarskich wykroczeń, skutkiem tego niszczeją i giną nowo narodzone dzieci i zwierzęta, płody pól, winnice i owoce w sadach, ponadto zaś złe istoty bólem i udręczeniami nawiedzają ludzi i zwierzęta, odbierając mężczyznom zdolność płodzenia, a kobietom poczęcia, przeszkadzając mężom i żonom wypełniać wzajemne obowiązki małżeńskie, wreszcie w bluźnierczy sposób wypierają się wiary.

Istota bulli sprowadza się do usankcjonowania, co też wyrażono w niej wprost, związku przyczynowego pomiędzy działalnością czarowników i czarownic a nieszczęściami, które dotykały zwykłych ludzi. Przed inkwizytorami rozciągało się więc bardzo szerokie pole do działań, które miały chronić wiernych. W indagowaniu obrońcy wiary nie mieli obowiązku krępowania się jakimikolwiek przepisami, czarnoksięstwo bowiem ogłoszone zostało zbrodnią nie mającą równej sobie (crimen exceptum). Co ciekawe, heretyk w tym czasie mógł być skazany na pokutę, ale czarownica lub czarownik już tylko na śmierć.

Adresatami bulli Summis desiderantes affectibus … byli dwaj dominikanie Henry Instytor oraz Jacques Sprenger, którzy w 1486 roku opublikowali słynny Młot na czarownice (Malleus maleficarum). Dzieło to przed następne kilkaset lat stanowiło podstawowy kodeks i podręcznik walki z czarownictwem.

Największe prześladowania odnotowano w latach 1490-1520 oraz 1580-1670. Te pierwsze kończyły średniowiecze, te drugie ze strony Kościoła katolickiego były elementem walki z reformacją zapoczątkowaną przez Marcina Lutra. Pomiędzy tymi dwoma okresami zachodzi jednak jeszcze jedna, istotna różnica. W średniowieczu ściganiem czarowników i czarownic zajmowały się trybunały inkwizycyjne, czyli Kościół. Liczba ofiar posądzeń była wtedy dość ograniczona. W XVI wieku do walki z czarami stanęły bezkrytyczne, przepojone wiarą w zabobony sądy świeckie. To wtedy zapłonęły stosy. Pojawiło się szereg innych opracowań, które nawiązywały swoją treścią do Malleus maleficarum, choćby tylko wspomnieć wydane w 1599 roku głośne dzieło Badania nad czarownictwem hiszpańskiego jezuity Martina De Rio.

Co ciekawe inkwizycja, wbrew powszechnemu mniemaniu, z chwilą gdy spadł z niej ciężar walki z czarownictwem była czynnikiem hamującym spiralę zbrodni. Działający w niej duchowni, tam gdzie tylko mieli możliwość, z krytycyzmem podchodzili do poczynań świeckich sędziów. We Włoszech i w Hiszpanii, w których inkwizycja stanowiła rozbudowaną instytucję, procesy czarownic kończące się paleniem kobiet były rzadkością. Niemniej impuls do walki z czarownictwem wyszedł z Kościoła, a system śledczy, który nie dawał żadnych szans oskarżonemu, przez inkwizycję był firmowany. Przedmiot przestępstwa definiował wspomniany Młot na czarownice.

Henry Instytor (1430 – około 1505) pochodził z Schlettstadt w Alzacji, gdzie wstąpił do zakonu dominikanów. Nie zajmował się jednak kaznodziejstwem, a ściganiem waldensów, husytów oraz innych heretyków a także czarowników. Podróżował po Francji, Niemczech, Czechach i Morawach. Zginął prawdopodobnie w Czechach, gdzieś pomiędzy Brnem i Ołomuńcem, gdzie udał się na proces. Sądzi się, że Malleus maleficarum wyszło w całości spod jego pióra. Mimo to jako drugi autor pojawia się jeszcze Jacques Sprenger (1436-1496), pochodzący z Bazylei dominikanin, myśliciel, profesor Uniwersytetu w Kolonii, sprawny administrator w zakonie kaznodziejskim. Nie uczestniczył w procesach heretyków i czarownic. Bardziej interesowała go reforma klasztorów dominikańskich oraz propagowanie adoracji różańca. Jego autorytet potrzebny był jednak jako gwarancja czystości ideologicznej Malleus maleficarum. Książka zawiera dwie części z dwudziestoma czterema rozdziałami. Warto prześledzić ich tytuły: o szatańskich sposobach wykorzystywanych przez czarownice, by wabić niewinnych ludzi; wyznania czarownic i pewne szczegóły dotyczące składania przez nie przysięgi służenia szatanowi; o różnych sposobach przenoszenia się z miejsca na miejsce; o obcowaniu czarownic z latawcami i o używaniu ludzkiego nasienia w stosunkach z czarownicami, czas i miejsce odprawiania stosunków, szatan współżyje z czarownicami tak, by one o tym wiedziały, jakie kobiety mogą wpaść w sidła szatana; wykorzystywanie przez szatana i czarownice akcesoriów kościelnych; o sposobie, dzięki któremu pozbawiają ludzi potomstwa; o mamieniu mężczyzn i usuwaniu ich członków; o szatańskim sposobie przemiany siebie i ludzi w bestie; o szatańskich sposobach mamienia ludzkich zmysłów; o sposobach, dzięki którym szatan za pośrednictwem czarownic może zamieszkiwać w ludziach; o sprowadzaniu przez czarownice różnych chorób; o szczegółach pewnych chorób; o sposobie, którym baby – czarownice bardzo szkodą zabijając dzieci lub ofiarując je szatanowi; o sposobach, dzięki którym szkodzą zwierzętom; o sposobach sprowadzania gradu, piorunów i błyskawic dla większego szkodzenia ludziom i zwierzętom; o trzech sposobach czarowania, którymi jedynie mężczyźni mogą się zajmować; kościelne antidotum przeciwko latawcom; o lekarstwach, które stosuje się w zależności od płci człowieka; lekarstwa służące oczarowaniu w miłości; lekarstwa dla tych, którym czary odjęły członki lub zmieniły ich w bestie; lekarstwa dla ludzi opętanych przez szatańskie czary; o lekarstwach używanych po zaklinaniu, o egzorcyzmach kościelnych, o sposobie zaklinania oczarowanych; leki przeciwko gradom i zauroczonym zwierzętom oraz lekarstwa przeciwko tajemnych prześladowaniom i innym szatańskim sprawkom. Młot miał do 1669 roku aż dwadzieścia dziewięć wydań, w tym przekład polski, wydany w 1614 roku w oficynie Szymona Kempiniego. Wydanie to nosi tytuł Młot na czarownice. Postępek zwierzchowny w czarach, a także sposób uchronienia się ich i lekarstwo na nie w dwóch częściach zamykający. Księga wiadomości ludzkiej nie tylko godna i potrzebna, ale i z nauką Kościoła powszechnego zgadza się. Z pism Jakuba Sprengera i Henryka Instytora Institora Zakonu Dominikanów i Teologów w Niemieckiej Ziemi, Inquizytorow po większej części wybrana i na polski przełożona przez Stanisława Ząbkowica Sekretarza Xsięcia Jego Mść Ostroskiego, Kasztelana Krakowskiego w Krakowie. Dzieło Instytora i Sprengera miało wielu krytyków. Zdawałoby się – pisał o nim w XVIII wieku pastor Hauber – że pisali je nie kapłani, lecz kaci, i to tacy, co całe życie spędzali w domach publicznych. Z pomocą tego dzieła zdołano – komentował Scherr – zdiablić (verteufeln) duszę ludu niemieckiego, który wszędzie odtąd widział, słyszał, czuł diabła.

Znani są duchowni, którzy wierząc w cuda i w czary, czyli uznając możliwość bezpośredniego obcowania tak z dobrymi, jak i ze złymi duchami, odważnie potępiali prześladowania, przede wszystkim zaś nadużycia w procesach. W tym samym roku, w którym Innocenty VIII poparł całą potęgą autorytetu papieskiego najpotworniejszy zabobon dotyczący cielesnych małżeńskich stosunków z diabłami, skromny proboszcz kościoła Św. Doroty w Wiedniu, Stefan Lanzkranna, piętnował podobne twierdzenia jako szaleństwa. Bez echa i wpływu na rzeczywistość ukazało się dzieło humanisty niemieckiego, Agryppy von Nettesheim zatytułowane De occulta philosophia, wydane w Paryżu w 1531 roku. Na autora ściągnęło podejrzenia o konszachty z piekłem. Jego uczeń, Jan Weyer, po ogłoszeniu pisma podobnej treści (1563) musiał ucieczką ratować swoje życie. W tymże duchu pisał holenderski kanonik Cornelius Loos, któremu zabrano rękopis, zanim go przekazał do druku, następnie uwięziono w Trewirze i zmuszono do odwołania wszystkiego, co twierdził. We Francji orędownikami światłego humanizmu w sprawach czarnoksięstwa byli, między innymi, Montaigne i Piotr Charron, kaznodzieja nadworny królowej Małgorzaty. W XVII wieku w Niemczech, jezuici Adam Tenner i Paweł Leymann wystąpili w swoich podręcznikach teologii, w rozdziałach o czarownictwie, przeciw okrutnej procedurze sądowej. Najgłośniejszy był protest jezuity Fryderyka von Spee, którego książka Cautio Criminalis (1631) przełożona została na kilka języków. Wydana została anonimowo, a autor ujawniony dopiero po śmierci. We Francji, oratorianin, jeden z największych myślicieli francuskich, Malebranche, wystąpił w 1674 roku z zuchwałym na owe czasy poglądem, wykazując subiektywne patologiczne źródła czarnoksięstwa w Recherche de la verite. Pisał: Najdziwniejszym objawem siły wyobraźni jest szalony strach, jaki wywołują w nas duchy, widma, czary i wszystko, co od diabła, jak mniemamy, pochodzi. Nie ma rzeczy, która by w takie przerażenie wprawiała umysł i tak głębokie ślady pozostawiała w mózgu, jak idea potęgi niewidzialnej, której celem jedynym – szkodzenie nam, a my się jej oprzeć nie jesteśmy w stanie. Z protestantów procesy potępiał Meyfart, po nim holenderski pastor Baltazar Bekker, który dowodził, że diabeł nie posiada wcale tej potęgi, jaką mu przypisują. Za tak śmiałe twierdzenie został pozbawiony urzędu. Do przeciwników procesów należeli również: Dietrich Flade, rektor uniwersytetu w Treves, który publicznie wystąpił przeciw procesom w 1589 roku, ostatecznie aresztowany i spalony w 1593 roku oraz Cornelius Loos, który umknął śmierci tylko dlatego, że zmarł w czasie zarazy. W 1639 roku anonimowy autor napisał dziełko Czarownica powołana, w którym zakwestionował wszelkie „prawdy”. W XVIII wieku nadeszły pierwsze polskie głosy sprzeciwu ze strony Kościoła. Ks. Serafin Gamalski w Przestrogach duchowych nazwał przyznanie się do winy bezwartościowym materiałem dowodowym. W 1776 roku Sejm Rzeczypospolitej, po pogromie w Doruchowie, zakazał uznawania przyznania się do winy za dowód.

Współcześnie prawo karne oparte jest o trzy filary. Pierwszy to kodeks karny, który określa co i kiedy jest przestępstwem oraz kto i na jakich zasadach może za nie odpowiadać. Kodeks postępowania karnego określa w jaki sposób stosować normy prawa karnego. Opisuje tryb prowadzenia postępowania przed prokuratorem-oskarżycielem i następnie przed sądem, jednoznacznie rozdzielając oskarżanie od sądzenia. Definiuje co może być dowodem i jaki związek przyczynowo-skutkowy musi zaistnieć, by sprawstwo czynu przypisać określonej osobie. Procedura karna jasno określa prawa podejrzanego, potem oskarżonego i podsądnego, oskarżyciela i sądu, obrońcy i oskarżycieli posiłkowych. Kodeks karny wykonawczy określa sposób wykonania zasądzonej kary.

Ten czytelny system jurysdykcji karnej oparty jest o dalsze dwa filary. Pierwszy sprowadza się do łacińskiej sentencji nullum crimem sine lege. Rzymianie wyrażali w niej zasadę, że nie można nikogo ukarać bez przepisu uznającego dany czyn za przestępstwo. Przestępstwem zaś współcześnie może być tylko, to, co da się racjonalnie udowodnić, ocenić jako namacalne zjawisko, poddające się empirii, będące społecznie nieakceptowane ze względu na swoją szkodliwość. Wyklucza to więc wszystkie elementy magii.

Drugi filar, to zasada domniemania niewinności. Nikt nie jest przestępcą dopóki nie zostanie to mu udowodnione. Ciężar zdobycia dowodów spoczywa na oskarżycielu, ale inna osoba, czyli sędzia oceni ich wartość. Oskarżony może odmówić składania jakichkolwiek wyjaśnień. Co więcej, do zeznawania nie jest zobowiązana jego rodzina. Wszystkie wątpliwości są rozstrzygane na korzyść postawionego przed sądem. Choroba psychiczna, jako wykluczająca świadomość, niegdyś stanowiąca dowód opętania i czarownictwa, dziś jest podstawą do umorzenia dochodzenia lub śledztwa z powodu braku winy podejrzanego.

Te współczesne zasady, dziś trudne do zanegowania, nie obowiązywały w trakcie procesów czarowników i czarownic. Ich czyn stanowił wspomniane crimen exceptum, czyli zbrodnię nie mającą sobie równej. Jej istota została oparta o pierwiastek irracjonalny. Na podstawie żadnych doświadczeń, żadnej wiedzy, poza teologiczną, nie można jej było udowodnić. Decydowało przekonanie sędziów. Byli panami całego procesu, w tym oskarżycielami a więc oceniali dowody, które sami zdobyli. Domyślność sędziów sięgała tak głęboko, że na dochodzeniu sądowym umieli czasem ustalić, z jakim diabłem oskarżona miała stosunek i jak się on nazywał albo że spłodziła ze swoim kochankiem piekielnym dziesięć srok lub wron białych i z czarnymi głowami, które jej do darów służyły.

Sądźcie bez trwogi, albowiem sąd wasz jest od Boga – mawiał jeden z najsłynniejszych sędziów królewskich, Jean Bodin, co ciekawe znakomity ekonomista, któremu udało się wyjaśnić mechanizm przepływu pieniądza oraz galopującej inflacji we Francji. Dziś dostałby być może nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii. W 1560 roku sławę przyniosła mu książka z gruntu bałamutna – Demonomania czarowników.

Ta machina procesowa, niestety sprawna i skuteczna, niezwykle mocno wpływała na psychikę ludzi. Zresztą celem inkwizycji i świeckich procesów o czary było wywołanie atmosfery grozy. Strach prowadził zaś do działań irracjonalnych. Tak zamykało się błędne koło denuncjacji chcących uwolnić się od podejrzeń przeciwko sąsiadom, znajomym czy wprost wrogom. Rzucenie oskarżenia było przecież domniemaniem winy.

Procesy, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie były jednak plagą całej Europy. Notowano je często w Niemczech i we Francji. Rzadziej w Hiszpanii czy Włoszech. W Polsce odbywały się jeszcze w XVIII wieku, choć w Europie zachodniej dawno już o nich zapomniano. Bardzo często histeria wywołana procesami zaburzała rzeczywisty obraz zjawiska. Palenie na stosie miało widowiskowy charakter, poruszało umysły, ale trudno postawić jednoznaczną tezę, by odcisnęło swoje trwałe piętno na Europie XVI-XVII wieku. Piętno większe niż wojny, epidemie i inne klęski elementarne.

Ginęły jednak setki jeśli nie tysiące bezpodstawnie oskarżonych ludzi, zarówno staruszki jak i „opętane” siedmioletnie dziewczynki. W 1577 roku w Tuluzie spalono naraz czterysta kobiet. W 1546 roku w Genewie egzekucji od razu poddano pół tysiąca czarownic. W latach 1630-1635 w okręgu strasburskim spalono pięć tysięcy kobiet. Krzykiem na wietrze były argumenty krytyków takiego postępowanie, między innymi Jana Weyera (1516-1588), którego dzieła Kościół wpisał na indeks ksiąg zakazanych.

W Holandii, w Bresmond, w jednym miesiącu 1613 roku spalono lub powieszono 64 osoby. Fanatycznym prześladowcą czarowników i czarownic był król Jakub I, syn Marii Stuart, uczony i teolog. Kiedy w czasie podróży po wybrzeżach Szkocji złapała go burza na morzu, przypisał to czarom niejakiego Dr. Fiana. Sam potem prowadził śledztwo i tortury, choć efektu nie osiągnął. Oskarżony nie przyznał się do winy. Mimo to spłonął na stosie.

Apogeum ścigania czarowników i czarownic przypadło na okres wojny trzydziestoletniej (1618-1648). Nie było miary i granic zniszczenia; wiara i ufność w Bożą Opatrzność zagasły. Zdawało się, że ciemne potęgi zawładnęły światem; przelewanie krwi uważano za zabawkę, życie ludzkie za drobiazg, wytworzyła się wirtuozja zbrodniczości i gwałtu – tak pisał w połowie wieku zeszłego z głębokim zrozumieniem psychicznych pobudek do praktyk czarodziejskich wielki szermierz katolicyzmu niemieckiego, Józef Gorres.    

Wbrew powszechnym sądom, procesy nie były jedynie domeną katolików. W Genewie inicjował je twórca kalwinizmu, Jan Kalwin (1509-1564). W marcu 1545 roku naczelnik tamtejszego więzienia oznajmił, że dla braku miejsca nie może przyjmować nowych skazańców. Wielu osadzonych zamęczono na śmierć torturami jeszcze przed wydaniem wyroku. Notowano samobójstwa. W maju 1545 roku kat zwrócił się do magistratu z prośbą o pomocników, bo czuł się wycieńczony pracą nad siły.

Prześledźmy teraz najbardziej pospolity mechanizm procesu o czary. Najpierw pojawiało się oskarżenie o czary. W tle denuncjacji były nieszczęścia, czyli wojny, pomory, klęski głodu, nieurodzaju, powodzie, pożary, także rozpady małżeństw, ciężkie choroby, czy przyjście na świat martwego dziecka. Na tym gruncie rodziła się społeczna potrzeba szybkiego i skutecznego wyjaśnienia tych zjawisk oraz, oczywiście, zapobieżenia im na przyszłość. Tu w grę wchodziły relacje międzyludzkie. Nie brakowało konfliktów. Ich strony wzajemnie obrzucały się inwektywami. Jedną z nich było posądzenie o czary. To wystarczyło, by sąd zaczął działać.

W literaturze podkreśla się, że w praktyce sądowniczej z tego okresu znane są liczne przykłady procesów o naruszenie – we współczesnym ujęciu – dóbr osobistych. Osoby pomówione o czarownictwo, lękając się konsekwencji postępowania inkwizycyjnego, jak najszybciej dochodziły o zadośćuczynienie widząc w tym szansę wyjścia cało z potencjalnej opresji.

W szczególnie drastycznych przypadkach nieraz dochodziło do dramatycznych wydarzeń, kiedy to nękani klęskami ludzie dopuszczali się samosądów na osobach, które w powszechnym odczuciu przyczyniły się do nieszczęść. Historia podaje również przykłady rzekomych jasnowidzów mających „dar” wykrywania czarownic. W 1644 roku Burgundię przemierzał pastuch potrafiący ponoć dostrzec w źrenicy oka czarownicy diabelskie znamię. Ofiary jego zdolności poddawane były judykaturze trybunałów niższej instancji szczerze przekonanych o szatańskich sprawkach podsądnych. W 1670 roku w prowincji Béarn szesnastoletni czeladnik przekonał sędziów, że był na sabatach i potrafi wykryć czarownice. Znalazł ich ponad sześć tysięcy. Odpór oskarżeniom zbudowanym na tego typu metodach śledczych dawały dopiero trybunały królewskie, sceptycznie odnoszące się do nadzwyczajnych zdolności jasnowidzów.

Mimo to nawet bez nich, prozaiczne wydawałoby się zdarzenie mogło się skończyć procesami na szeroką skalę. W Wurzburgu, na początku wojny trzydziestoletniej, zauważono jak cztery kobiety zakradały się do składu win. Celem, jak argumentowano na procesie, nie była chęć zagrabienia cudzej własności, ale schadzka z diabłami. Na torturach przyznały się, że są czarownicami, wymieniły jakichś wspólników, którzy w mękach wymienili kolejnych. Czarowników i czarownic ujawniono tak dużo, że książę biskup wurzburski rozkazał, aby palenie winnych odbywało się regularnie co wtorek, a za każdym razem na stos prowadzono minimum piętnaście osób. Wśród ofiar byli księża, dzieci, w tym synowie senatora Stolzenburga oraz najpiękniejsza miejscowa panna, Gobel Babelin.

Formalną podstawą do wszczęcia postępowania w sprawie o czary było powiązanie jakiegoś nieszczęścia z osobą, której zachowanie mogło wskazywać na konszachty z diabłem. Pierwszym dowodem była denuncjacja, w tym nieraz donosy dzieci na rodziców. Zakładano, że sędziowie są obdarzeni swoistym immunitetem i żadne czary się ich nie imają. Orzecznicy przystępowali więc do analizy przypadku.

Najpierw były ordalia czyli sądy boże oraz nakłuwanie ciała w celu znalezienia znaku diabelskiego. Do ordaliów zaliczano próbę wody. Jeśli podsądna tonęła, oznaczało to, że była niewinna. Niestety kobiety bardzo często miały lekkie ciało i nie tonęły od razu. Ponadto wymyślnie je wiązano na tak zwanego „kozła” –  wygięte silnie do tyłu z ręką lewą związaną z prawą nogą i prawą ręką z lewą nogą. Ciało wyglądało jak łódka i rzeczywiście przez jakiś czas swobodnie unosiło się na powierzchni.

Próba wody miała swoją genezę w poglądach dominikańskiego kaznodziei Girolamo Savonaroli (1452-1498) z Florencji, który sam spłonął na stosie jako heretyk nawołujący do reformy Kościoła, ale głoszący również, iż ciało czarownicy w czasie latania znajduje się w nadnaturalnym stanie. – Kurczy się i wyciąga, skręca lub wypręża, że tylko wielki palec u nogi i czubek głowy ziemi dotyka, a plecy wygięte, jak gdyby silnie napięty łuk, włosy usamowładnione, rozlatujące się we wszystkie strony, ciało traci ciężar gatunkowy, nie tonie w wodzie, lżejsze od powietrza wznosi się w górę – przekonywał.

Dowodu szukano także podczas bolesnego nakłuwanie ciała podsądnej w celu znalezienia miejsc znieczulonych przez diabła. Kobietę golono i pastwiono się nad nią tak długo, aż znalazło się takie miejsce. Były to zagojone rany lub wszelkiego rodzaju fizjologiczne narośle na skórze pozbawione unerwienia. Towarzyszyło temu bicie. Drgnięcie wywołane bólem uważano za dowód stosunku z diabłem-kochankiem. Jeśli oczy oskarżonej się ruszały, oznaczało to, że go szukają; jeśli sztywniały, wówczas uznawano, że znalazły diabła i są w niego wlepione. Jeśli kobieta chwilowo mdlała, sądzono, że zaznała łaski ze strony diabła, który łagodził jej mękę. Śmierć z wycieńczenia była znakiem, że szatan wziął kobietę w opiekę.

Po tych okrucieństwach przystępowano do przesłuchania. Jego celem było wymuszenie zeznań, w których ofiara obciążała samą siebie. Z zapisów w protokołach wynika, iż tak pytano, by usłyszeć odpowiedzi uprawdopodabniające, że rzeczywiście oskarżona ma konszachty z diabłem. Zadawane pytanie były pułapkami. Zadawano je w taki sposób, by każda odpowiedź obciążała podsądną. Klasyczne było zapytanie: czy wierzysz w diabła? Odpowiedź przecząca stanowiła zaprzeczenie istnieniu szatana, czyli herezję, twierdząca rodziła następne pytanie: jakiego diabła znasz i kiedy go poznałaś?

Oskarżeni o czary musieli sami udowodnić swoją niewinność, co było praktycznie niemożliwe. Taka odmiana procesu, w którym nie istnieje zasada domniemania niewinności, nosi nazwę inkwizycyjnego. Śledztwo dla oskarżonych było utajnione. Nie wiedzieli co i kto im zarzuca. Uniemożliwiano wzywanie świadków. Pomoc adwokata była iluzoryczna. Zazwyczaj radził przyznać się do winy, inaczej sam narażał się na zarzut kontaktu z czarownicą. W tej nieświadomości treści oskarżenia, jeśli nie przyznali się do winy, podsądni byli torturowani. Wszystko jedno, jakie były ich późniejsze zeznania. Grunt, że w treści było obcowanie z diabłem. Autorzy Młota na czarownice zalecali, by sędzia nie spieszył się z poddaniem czarownicy torturom.

Tortury były więc ostatecznością, ale podczas przesłuchania sędziowie dawali do zrozumienia, co czeka delikwenta w razie nieprzyznania się do winy. W zasięgu jego wzroku były narzędzia tortur. Pozwalano przysłuchiwać się jękom już maltretowanych ofiar.

Jeśli do tortur doszło, każda z ofiar była im poddawana nie więcej jak trzy razy. Każde oddzielał dzień przerwy. Kaci wysilali się, ile mogli. Wymyślano coraz to nowe metody dręczenia ludzi. Codziennością było przypalanie stóp, wbijanie igieł pod paznokcie, ściskanie stóp w tak zwane drewniane trzewiki, czy naciąganie na kole. Trudno się więc dziwić kobietom, które udręczone do granic wytrzymałości przyznawały się do wszystkich obrzydliwości i wymieniały swoich niby – wspólników.

Jaki ból sprawiały tortury, świadczą listy oskarżonej o czary Rebeki Lemp, żony urzędnika w Nordlingen, pisane w 1590 roku z więzienia do męża, dzieci i matki. Dręczona kobieta żali się, że wymuszano na niej przyznanie się do rzeczy, o których nie miała nawet pojęcia i o których nigdy nie słyszała. Gdybym z tego wszystkiego cokolwiek, jeden drobiazg jakiś rozumiała – skarżyła się po trzeciej torturze – Bóg odmówiłby mi nieba (…) Dlaczego Bóg to wszystko dopuszcza, dlaczego Bóg nie chce wysłuchać twojej niewinnej Rebeki?

Prosiła męża, by znalazł sposób przysłania jej trucizny, bo straszliwych zadawanych jej tortur nie jest w stanie już wytrzymać, a nie chce się splamić hańbiącymi duszę zeznaniami. Między ósmą a dziewiątą torturą mąż wniósł pismo do wielce szanownych, wielce łaskawych, mądrych a możnych panów sędziów, błagając o rzecz tak prostą, jak skonfrontowanie jej z tymi, co na nią donosili. Zapewnił przy tym, że żona była zawsze cnotliwą, bogobojną i pobożną matką, która w religii wychowała dzieci umiejące na pamięć prawie cały psałterz. Nic to nie dało. Rebeka w końcu musiała się przyznać do wszystkich potworności wylęgłych w formie zadawanych pytań w wyobraźni jej oskarżycieli i sędziów, po czym została spalona.

Tak więc torturowane osoby najczęściej przyznawały się do winy. Z prawa odwołania się do wyższej instancji zazwyczaj nie korzystały, bo nie miały po prostu takiej okazji. Wyroki śmierci wykonywano natychmiast, a protokoły palono.

Nigdy nie policzono, ile czarownic i czarowników stracono u schyłku średniowiecza i po reformacji, do końca XVII wieku, kiedy to procesy o czary zniknęły z wokand sądów. Przyczyna była bardzo prozaiczna. Zachowano co prawda inkwizycyjny charakter procesu, ale od oskarżycieli zażądano dowodów rzeczowych na kontakty z diabłem. Jako że tych nie sposób było zdobyć, sędziowie stracili podstawowy oręż w walce z czarami – własną, subiektywną ocenę oskarżenia.

Według Helbinga na stosach śmierć poniosło milion ludzi. Mowa była również o ośmiu milionach. Trzydzieści tysięcy – przekonywał Hiszpan Don Luis de Paramo w swojej Obronie Inkwizycji. Autorowie Młota na czarownice spalili 98 kobiet w ciągu pięciu lat (1484-1489); w diecezji konstancjeńskiej spalono od 1587 do 1593 roku 368 osób. W Strasburgu w ciągu czterech dni 1582 roku zginęło na stosie 135 kobiet. Między 1615 a 1653 rokiem w diecezji strasburskiej skazano pięć tysięcy czarownic. W Bambergu zaczęły się prześladowania i procesy w 1625 roku. W ciągu 25 lat wydano sześćset wyroków śmierci, między innymi, jak podaje pismo oznaczone aprobatą biskupa, skazano także kanclerza Horna z żoną, synem i dwiema córkami oraz wiele innych znakomitych osób, które przedtem do stołu z biskupem siadały. W miarę dokładnej, szacunkowej liczby ofiar nikt nigdy nie podał. Prawdopodobnie było ich kilkadziesiąt tysięcy.

Zajmijmy się teraz procesami czarownic na Śląsku. Postać czarownicy nie była obca miejscowej ludności. Już od średniowiecza zainteresowanie zwyczajami i demonologią ludową wykazywali dominikanin Peregryn, przeor klasztoru w Raciborzu oraz Mikołaja z Koźla. Już w 1454 roku spisano śląskie wierzenia w demony i sposoby walki z nimi (Contra incubum alias latalecaem). Szczególną rolę odegrała postać strzygi, zwanej później wampirem. Wiara w szkodzącą ludziom moc upiorów potęgowała się w czasach wielkich epidemii i innych klęsk elementarnych, które bardzo często są odnotowywane w kronikach.

Bogaty jest dorobek śląskiej nauki tropiącej genezę czarownictwa. Niepoślednią rolę odegrały przedwojenne prace niemieckiego badacza J. Klappera publikowane na łamach periodyków historycznych i etnograficznych. O czarownicach i ich zlotach na łysej górze wspomina już Johannes Praetorius w dziele Blockes-Berges Verrichtung, wydanym w Lipsku w 1669 roku. Nie sposób pominąć Bartscha i jego pracy o Compendium Magisch-Sympathetisch- und Antipathetischer Arcanitaeten wider die Zaubere, Hexenm Unholden und Truten … autorstwa anonimowego podróżnika po Europie, który w swym dziele, tłumaczonym na polski jako Kompendium arkanów magiczno-sympatetycznych i antypatetycznych przeciwko czarownikom i czarownicom, złym duchom i demonom […] wymieszanym z kilkoma bardzo przydatnymi medycznymi, gospodarczymi i innymi tajemnymi sztuczkami” (ukazało się drukiem w 1715 roku we Frankfurcie, Lipsku i Regendburgu), śląskiej demonologii poświęcił jeden rozdział. Spisał między innymi rejestr śląskich strachów. W 1719 roku wrocławskie czasopismo medyczne opisało śląskie wierzenia i praktyki magiczne z dominującą postacią strzygi. W 1785 roku ukazał się anonimowy zbiorek śląskich opowieści zaczerpniętych z średniowiecznych kronik zatytułowany Schlesische Fabeln zum Beweis was man in Chroniken für Märlein findet Neues schlesisches Allerlei. W XIX wieku ukazało się szereg zbiorków opowieści ludowych. Demonologia zajęła w nich poczesne miejsce. Zajmowali się tym zarówno polscy badacze, tacy jak Józef Lompa, Karol Miarka i Paweł Stalmach oraz niemieccy, tacy jak Karol Wunster i Fryderyk Minsberg. Oberschlesischer Sagen und Erzählungen były drukowane w 1833 roku w Raciborzu. Ważkie okazały się prace Józefa Lompy utrzymującego kontakty z profesorem Karolem Weinholdem, uczniem Jakuba Grimma. Lompa napisał cenne Rozmaytości górnośląskie z lat 1841-1846, przechowywane w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Wiele miejsca poświęcił czarownicom. Weinhold uważał, że jedynie polski badacz może dać obraz górnośląskiej demonologii, co stało się faktem w Schlesien in slavisch-mythologischer Hinsicht opublikowanych w „Schlesische Provinzialblätter” w 1862 r. Na koniec przeglądu prac wymienić należy Lucjana Malinowskiego i jego bajki śląskie oraz ks. Franciszka Palarczyka, autora Czarów i przywiarek w Głosach znad Odry z 1920 roku, w których potępia czary, przesądy i praktyki magiczne. Głośny był artykuł Jana Karłowicza pt. Czary i czarownice w Polsce, który ukazał się w 1887 roku w Wiśle. W 1925 roku Kazimierz Sochaniewicz napisał artykuł pt. O potrzebie systematycznego wydawnictwa materiałów do historii procesów o czary. W latach 1927-1930 Karol Koranyi opublikował Czary w postępowaniu sądowym (Szkic prawno-etyczny), Czary i gusła przed sądami kościelnymi w Polsce w XV w. i w pierwszej połowie XVI w., Łysa Góra (Studium z dziejów wierzeń ludowych w Polsce w XVII i XVIII w.) oraz Czary w Polsce. Dociekania zamyka krytykowana dziś praca Bohdana Baranowskiego Procesy czarownic w Polsce. 

Podbudowa pod chrześcijańską wizję czarownicy istniała na Śląsku od kilkuset lat. Problem polegał jedynie na tym, by wyrwać ją z kręgu demonologii ludowej i wrzucić w schemat narzucony przez Młot na czarownice (Malleus maleficarum). Taki zabieg dokonał się w okresie odrodzenia a potem kontrreformacji. Ryszard Berwiński podsumował to: nie są to narodowe, rodzimą wyobraźnią ukształtowanie postacie, ale są kosmopolitki; nie w tym lub owym kraju urodzone i wychowane, ale spłodzone na drodze rozstajnej, pomiędzy światem doczesnym a wiecznym, z ojca wojującego Kościoła i z matki ciemnoty.

Czarownicą stała się kobieta ze wsi, rzadziej z miasta, współdziałająca z diabłem na zgubę ludzi. Była to wizja kobiety zrodzonej na pograniczu świata doczesnego i wieczystego, czerpiąca garściami ze starosłowiańskich wyobrażeń o wiedźmie, jędzy, babie zielarce czy znachorce, uprawiającej praktyki magiczne, które wcześniej były silnym elementem słowiańskich wierzeń.

Nowa wykreowana postać początkowo nie budziła grozy. Miały kontakty z diabłem, ale jej magia nie była groźna. Budziła co najwyżej lęk. Stała się taka, tak jak w Europie Zachodniej, pod koniec XV wieku, kiedy to czarownice obwiniano za wszelkie zło, tak jak wcześniej Żydów, których pogromy odnotowywano na Śląsku bardzo często, w tym w księstwie opolsko-raciborskim. Dawne czarownice nie były już kapłankami w świątyni czarnej i białej magii, ale stały się wspólniczkami diabelskiego spisku przeciwko ludzkości.

Kościół dostarczył obszerną już literaturę czartologiczną, a kaznodzieje przyswoili sobie wizję czarownic stworzoną przez Jakuba Sprengera i Henryka Instytora. Najmocniej zaadaptował ją ks. Benedykt Chmielowski, dziekan rohatyński, autor Nowych Aten…, w których niczym komiwojażer, z godną podziwu wiarą w słuszność swoich poglądów, w bałamutny i komiczny dziś sposób opisał wiele zjawisk zachodzących na ziemi, nie stroniąc od astrologii i cudów oraz, rzecz jasna, czarów. W rozdziale o Czarowników cudnych sprawach napisał: – czarownicy i czarownice mocą czarta z miejsca na miejsce często przeniesione bywają. Pod wpływem wywodów Chmielowskiego znajdowało się wielu sędziów trybunałów inkwizycyjnych.

W powszechnej świadomości czarownice rzucały urok, wypowiadały straszne zaklęcia, zatruwały jedzenie i picie, brały bydłu użytek przez co nie dawało mleka, ludzi przyprawiały o choroby, nade wszystko jednak były w kontakcie z diabłem, z którym spotykały się w każdy czwartek. Rozróżniano czarownice starsze, które mogły stać się niewidzialne lub zamienić w kota, mysz, czy psa, i młodsze, mniej biegłe, zwane ciotami. Długo żywe były opowiadania o sabatach czarownic na wzgórzach nie porośniętych na szczycie drzewami, tzw. łysych lub babich górach, gdzie nauczał je diabeł jak osiągnąć łatwy zysk i szkodzić innym. Sabaty te odbywały się w czwartki lub w noc świętojańską. W XVI i XVIII wieku literatura demonologiczna włączyła to tego katalogu wszelkie profanacje (podczas procesów najczęściej wypytywano właśnie o plugawienie świętości), takie jak deptanie sakramentów, kradzież różnych rzeczy z kościołów, wyrzeczenie się Chrystusa, Marii Panny, szarpanie świętych obrazów i kości-relikwii. Polowanie na wiedźmy było już tylko kwestią czasu.

Wierzono, że czarownice sprowadzają zmiany atmosferyczne. U „specjalistów” demonologii pojawia się motyw wiedźmy zagrażającej dzieciom. Na dodatek pojawia się czarownica dusząca i zjadająca dzieci. Potem doszła magia miłosna. To oskarżone o spółkowanie z diabłem winne były wszelkim niepowodzeniom małżeńskim i kłótniom. Preparowały też zakazane przez Kościół afrodyzjaki.

Procesy rozpoczęły się w Polsce w XVI wieku i trwały do połowy XVIII wieku. Najwięcej było ich w Wielkopolsce, Małopolsce i na Pomorzu. Na Śląsku, wchodzącym w skład Królestwa Czech współtworzącego monarchię Habsburgów, zakończyły się w wieku XVII. Podczas tortur notowano okrucieństwo takie samo, jak na Zachodzie. Wyroki podobnie: śmierć bezkrwawa, czyli spalenie na stosie poprzedzone powolnym podpaleniem rąk i nóg, czasami ścięciem i wrzucaniem ciała w ogień. Liczba ofiar na ziemiach polskich, wskutek działalności sądów i samosądów, szacowana jest na od 15 do 20 tysięcy.

Spirala strachu nakręcała się tak samo jak w innych częściach Europy. Im więcej było płonących stosów, tym większy był strach prostego ludu. Z protokołów wynika jednak, że wzorzec postępowania sędziów w Polsce i na Śląsku odbiegał od tego wykształconego na Zachodzie. Sięgano powszechnie do reliktów dawnych wierzeń w demoniczne istoty kobiecie, jędze i mamuny oraz wiejskie i małomiasteczkowe znachorki. O ich rzekomym czarodziejstwie decydowały oczy sąsiadów. Czarownice te były co prawda bezkrytycznie pobożne, ale – na swoją zgubę – wierzące w funkcjonujące od wieków zabobony ludowe.

Za niedorzeczne uznano poglądy, jakoby oskarżone o czary kobiety były niezrównoważone psychicznie. Najprawdopodobniej z tego powodu lub wskutek zażywania środków odurzających zapadały w stan halucynacji, podczas którego przeżywały ekstatyczne wizje. Jednakże kobiety ewidentnie psychicznie chore, bredzące różne bzdury, bezkrytycznie opowiadające o czarach i diabłach, jakoby były ich kochankami, stanowiły margines. Przed obliczem sędziów stawiano za to bardzo często staruszki, znachorki, nieraz schorowane, z widocznym inwalidztwem, wzbudzające strach swoim wyglądem, co odpychało od nich otoczenie. Oskarżano młode kobiety, które zajmowały się nie tyle znachorstwem, co wróżbiarstwem, potem odbieranym jako czary. Etykietę czarownicy przylepiano kobietom nielubianym, skąpym, zawistnym i złośliwym, nietowarzyskim. Wystarczyło też, że krowa dawała więcej mleka, by zostać posądzonym o czary. Czarownicą zostawało się z urodzenia z matki czarownicy, przyuczenia u boku starszej wiedźmy, własnej chęci lub pokuszenia. Podczas procesów z obawy o posądzenie o czary uciekały ze wsi nie tylko córki, ale i siostry oraz krewne posądzonych o czary.

Diabeł, co wynika z protokołów spisanych podczas procesów, miał się pojawiać u oskarżonych nagle, na proste wezwanie pomocy, nieraz, jak zeznawały torturowane kobiety, jakiś wiatr zabierał je na Łysą Górę. Wyrafinowanym sposobem kontaktu z demonem było udanie się o północy na rozstaje dróg, gdzie rozebrawszy się do naga należało wejść na krzyż, co oznaczało wyrzeczenie się Boga. Wtedy zjawiał się czart i dochodziło do zaślubin. Czart na pokuszenie pojawiał się u kobiety jako młodzieniec. Adorował, pomagał wyjść z różnych opresji, zyskiwał zaufanie. Takiego diabła mogła zidentyfikować woda święcona no i oczywiście zapach siarki. Pojawia się też czarny kot, który z czasem przemawiał ludzkim głosem. Wytłumaczenie znaleziono w Młocie na czarownice, gdzie napisano, iż diabłu chodzi głównie o uczciwe i świętobliwe panienki. Nie było to jednak potwierdzenie tego, co napisali Sprenger i Instytor, lecz uzyskanie pozytywnej odpowiedzi na pytanie sformułowane w oparciu o ich dzieło.

W ludowym odbiorze czarownice działały nie z chęci zysku i nienawiści do ludzi, ale niemożności zejścia z obranej drogi. Diabły też ponoć nie znosiły swoich służebnic. Czuły wobec nich wyższość, nieraz je zdradzały, czasem karały urwaniem głowy, skręceniem karku lub posłaniem do piekła.

Interesujące jest, że motyw cielesnego obcowania czarownicy z diabłem nigdy nie dominował w zeznaniach torturowanych kobiet, a jeśli już znalazł się w protokołach, to, jak słusznie zauważają badacze problemu, był chorobliwym wymysłem oskarżycieli, efektów zapędów sędziów, przed którymi stały sponiewierane, nagie kobiety, bez szemrania wykonujące ich polecenia, w wymyślny sposób dręczone. Tak można wytłumaczyć wzmianki o seksualnych orgiach czarownic, których źródło tkwi w wypaczonej dusznej atmosferze procesów połączonych z alkoholizmem sędziów.

Na Śląsku Habsburgów czarownictwo było ścigane od 1577 roku. Cesarz Rudolf nakazał karać bluźnierców ścięciem mieczem, a czarowników śmiercią przez ogień albo co najmniej przez miecz, a ci, którzy korzystają z ich rad i trzymających z diabłem winni być pozbawieni majątku. Przestępstwa przeciwko religii zawierały przepisy karne śląskich ordynacji ziemskich nawiązujących do cesarskich ustaw kryminalnych (Constitutio Criminalis Carolina). Uprawianie czarów zaliczono do najpoważniejszych zbrodni. Jej istotę rozumiano jako dążenie do przeniknięcia i ujarzmienia sił przyrody, zwielokrotnienia własnych sił i możliwości w sytuacji, gdy panująca religia ani nauka nie potrafiły dążeń tych zaspokoić. Dążenie to odbywało się z pomocą sił nieczystych wrogich Bogu.

Spośród wszystkich śląskich ordynacji ziemskich, przepisy karne regulujące ściganie czarowników i czarownic można znaleźć jedynie w ordynacji głogowskiej z 1662 roku. Przesłankami koniecznymi do wystąpienia przy uznaniu kogoś za winnego tego przestępstwa były: kontakt z diabłem, wyrzeczenie się Boga oraz – jako warunek przyczynowo-konieczny do ukarania sprawcy – spowodowanie poprzez czary szkód wśród ludzi lub bydła. Uznani winnymi byli paleni żywcem. Ci, którzy przyznali się do przestępstwa mogli liczyć na ścięcie mieczem. Wyróżniano recydywę, czyli powrót do czarów. Tu kara polegała na porąbaniu ciała nieszczęśnika na cztery części, które palono wraz z wnętrznościami. Sens tego przepisu widać dopiero po konfrontacji jego treści z Constitutio Criminalis Carolina. Tam przewidywano łagodniejsze kary za czarownictwo nie szkodzące ludziom.

Czy brak przepisów karnych związanych z czarami w pozostałych śląskich ordynacjach ziemskich może świadczyć, iż problem czarownictwa był marginalny? Na pewno nie. Śląsk był areną wielu procesów w XVII wieku, a najstarsza wzmianka o sądzeniu czarownicy pochodzi już z XV wieku. Eksterminacja przybrała jednak największe rozmiary w księstwach głogowskim i nyskim. W pozostałych regionach podstawą działania trybunałów była wprost Constitutio Criminalis Carolina, prawo saskie (Sachsenspiegel) oraz pisma uczonych autorytetów, zwłaszcza Dominika Carpzova. Ordynacja księstwa opolsko-raciborskiego, na terenie którego znajdował się Wodzisław i Rybnik, mimo że obszerna, bo licząca sobie aż 376 artykułów w 53 rozdziałach, nie ma przepisów karnych dotyczących czarów.

Jakby na przekór właśnie w Raciborzu doszło do kilku głośnych procesów. Pierwsza czarownica o nazwisku czy przydomku „Pielweise” została przewieziona z Nieboczów do raciborskiego więzienia 21 maja 1663 roku. Po drugim stopniu tortur i ostrego wypytywania podała nazwiska swych pomocników, których też uwięziono. Cztery lata później, w 1667 roku, w murach więzienia znalazły się dziesiątki ludzi i to nie tylko same kobiety. Były to przeważnie osoby z Syryni, Lubomi i Pogrzebienia.

Przekazy z okolic Rybnika i Wodzisławia poświadczają działalność innych wiedźm. Takowa miała mieszkać na Dębiczu, dawniej w Brzeziu w powiecie rybnickim, dziś część Raciborza. Miała ponoć dużo czarnych kotów i posiadała wielką moc. Po jej śmierci w jej domu nie mógł nikt mieszkać, bo straszyło i pokazywał się diabeł. Chatę spalono.

Jednym ze źródeł opisujących działalność okolicznych czarownic jest znajdująca się w Archiwum Działu Archeologii Muzeum w Raciborzu teczka Samborowice, w której mieści się maszynopis Komunikatu nr 3417 informujący o tym, że w okolicach Samborowic na miotłach, kijach, łopatach a nawet dyszlu od wozu latały sobie nad okolicznymi polami czarownice. Znajduje się w niej zapis historii opowiedzianej w 1928 roku przez niejakiego Jahna.

Działo się to w latach 70. XIX stulecia, kiedy to ojciec Jahna, będąc dozorcą pól niedaleko tamtejszego młyna, u źródeł Studzinki, znalazł podczas orki stare kamienne siekiery. Zainteresował się nimi, oglądając je z każdej strony, ciesząc się z odkrycia. Czym prędzej pobiegł do swojej żony i pokazał jej to, co przed chwilą znalazł. Odtąd znalezisko znajdowało się w chałupie Jahna i bardzo często bawiły się nim dzieci gospodarza. Pewnego razu w gościnę do Jahnowej przybyła stara kobiecina. Ta, kiedy ujrzała siekierki, czym prędzej kazała je odłożyć na miejsce i zabroniła dzieciom zabawy tymi narzędziami. Powiedziała im, że dziury w tych kamieniach za sprawą czarownicy zrobiła błyskawica. Według wierzeń, to właśnie czarownice naprowadzają pioruny na pola lub zabudowania znienawidzonych osób. Dlatego też trzeba je wyrzucić, ponieważ przez te dziury przelatywała na miotle, kiju lub dyszlu od wozu czarownica, która mogłaby zaczarować dzieci gospodarza. Dzieci Jahna przestraszyły się słów staruszki, ponieważ powszechnie było wiadomo, że czarownice szczególnie wyrządzały krzywdę dzieciom sprowadzając na nie nieprzyjemne dolegliwości, wysypki, bóle brzucha a nawet śmierć.

Przykładem może być również materiał folklorystyczny zebrany przez Lucjana Malinowskiego we wsi Krzyżanowice w powiecie raciborskim, graniczącej z obecnym powiatem wodzisławskim. Jedna siołka (wieśniaczka) w Krzyżanowicach, nazwiskiem Buchciczka, nie mogła nigdy krowy wydoić, gdyż ta kopała przy dojeniu i zanieczyszczała mleko. Posądzała ona matkę swego męża, iż jej ocza¬rowała krowę. Raz bowiem zastała ją w oborze, kiedy obmacywała kro¬wę. Wzięła tedy mleka nieco od tej krowy w woreczek i powiesiła do komina. Wkrótce matka jej męża zachorowała i dostała na twarzy ta¬kiego trędu, jakby ją kto oparzył.

Inny przykład odnotowany przez Lucjana Malinowskiego w Krzyżanowicach pod Raciborzem. Pierwszego maja rano czarownica chodziła po polu i zbierała rosę do klina (do fartucha), mówiąc: „Zbierom pożytek, ale nie wszycek”. Słyszał to koniarz, który pasł konie opodal. Zdjął tedy uzdy z koni, a powłócząc nimi, szedł za nią i mówił: ,,Ja zbieram wszycek ten pożytek”. Kiedy wrócił do domu, powiesił uzdy na ścianie, a mleko z nich kapało.

W XVI i XVII wieku w pobliskim Tworkowie również wierzono w czarownice. Wiele osób, które obwiniono o czary zostało podobno żywcem pogrzebanych między Tworkowem a Owsiszczami. Ostatnią osobą, która została tutaj oskarżona o czary była pasterka z folwarku Althof. Kobieta z jedenastoma innymi znalazła swoją śmierć na stosie, który został zrobiony przez mieszkańców Nowych Zagród. Przy tym okropnym skazaniu był obecny ówczesny właściciel tutejszej posiadłości baron von Reischwitz – pisze Hyckel.

Księstwo opolsko-raciborskie ze swoimi procesami nie było wyjątkiem na Śląsku. W 1581 roku odbył się proces dwóch czarownic w Głubczycach. Kobiety oskarżono o libację z diabłem na wieży kościelnej, gdzie ponoć pofrunęły na beczkach. W protokole podkreślono związek tych czarownic z nieszczęściami oraz szkodzeniem ludziom. Nieszczęśnice spłonęły.

Do wielu procesów dochodziło na Dolnym Śląsku. W latach 1640 – 1663 odnotowano je w Zielonej Górze i Lwówku Śląskim. W 1659 i 1664 roku we Wrocławiu. Na Górnym Śląsku doszło do takowego w 1666 roku w Bytomiu. Najgłośniejsze miały jednak miejsce w Nysie. Tu na postawienie zarzutów złożyły się okropności wojny trzydziestoletniej, działalność kontrreformacyjna jezuitów, spadek liczby mieszkańców i powszechna bieda. Ponoć już w XIII wieku, za czasów Henryk Probusa, spalono tu kobietę, siostrę dominikanina, która przyjmowała u siebie mężczyzn. Znane z historii nowożytnej procesy rozpoczęły się w 1651 roku. Uśmiercono wówczas około dwieście kobiet pochodzących ze Złotych Horów, Głuchołaz i Frywaldów. Tylko podczas jednej sesji kazano na stos czterdzieści dwie kobiety. Wszystkie spalono w specjalnym piecu wybudowanym przy sądzie. Śledztw o czary zaniechano, gdy na torturach kobiety oskarżyło o czarnoksięstwo spowiednika biskupa.

opr. Grzegorz Wawoczny

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com