Wszystkie książki historyczne, które nie zawierają kłamstw, są krańcowo nudne
François Anatole Thibault
Zamkowe lochy
Promyki porannego, lipcowego słońca rozjaśniły dziedziniec. Przebiły się od wschodu, przez otwory po oknach w ścianie frontowej wypalonego podczas ostatniej wojny barokowego budynku mieszkalnego. Na zamku było cicho. W wakacje nie dochodzi tu gwar z pobliskiego Zespołu Szkół Mechanicznych. W ten dzień nie warzono piwa w browarze, najstarszym śląskim przybytku złocistego napoju. Pachniała za to świeżo skoszona trawa w parku Zamkowym. Woda w Odrze płynęła leniwie. Był jej zresztą bardzo mało. Od kilku dni panowała bowiem susza. Ten dzień też zapowiadał się upalny.
Obok budynku bramnego, na zamkowym dziedzińcu stała grupka ludzi. Ktoś trzymał w ręku mapkę. Reszta wpatrywała się w miejsce, gdzie stała zrekonstruowana częściowo stara baszta. Wysunięta w stronę Odry majestatycznie ostrzegała niegdyś śmiałków, że zamek jest świetnie obwarowany.
– Stary piastowski zamek w Raciborzu ma już ponad 700 lat. Jego budowniczym był dobry książę Przemysł. To on postanowił zastąpić stary drewniano-ziemny gród obronny okazałą budowlą murowaną. Miała świadczyć o potędze samodzielnego księstwa raciborskiego, które w czasach rządów Przemysła rosło w siłę.
Przemysł przyszedł na świat pomiędzy rokiem 1258 a 1268 jako syn księcia opolsko-raciborskiego Władysława i księżniczki wielkopolskiej Eufemii, córki księcia Władysława Odonica. W Polsce trwało wtedy jeszcze rozbicie dzielnicowe. Przemysł miał starszego brata Mieszka i wspólnie z nim rządził księstwem raciborskim po śmierci ojca w 1281 lub 1282 r.
W latach 1285-1287 w Raciborzu schronił się przed księciem wrocławskim Henrykiem IV Probusem zwanym też Prawym, biskup wrocławski Tomasz II. Spór pomiędzy nimi szedł o autonomię kościoła. Tomasz II, w 1284 r., rzucił na Henryka klątwę. Potem uciekł do Raciborza. Potężny książę podążył za nim i oblegał nasze miasto. Wtedy biskup wyszedł z zamku i udał się do obozu Henryka. Książę tak był tym zdumiony, że niedaleko kościoła p.w. św. Mikołaja na Starejwsi, postanowił podać dłoń biskupowi. W ten to sposób zażegnano konflikt. Do dziś w tym miejscu stoi statua zgody z figurką św. Jana Nepomucena.
Na zamku zaś, jako wotum dziękczynne, wybudowano piękną gotycką kaplicę p.w. św. Tomasza Kantuaryjskiego. Przypomnę, że chodzi tu o Tomasza Becketa (1115-1170), arcybiskupa Canterbury, który popadł w konflikt z królem Anglii Henrykiem II. Spór szedł również o autonomię kościoła. Tu do zgody, niestety, nie doszło. Za przyzwoleniem Henryka, arcybiskup Becket został zamordowany. W 1172 r., jako męczennik, został kanonizowany, a król Anglii obłożony karą kościelną.
W 1290 r. Racibórz przeżył najazd zagadkowych Scytów, prawdopodobnie Rusinów i Tatarów. Bohaterscy mieszczanie obronili jednak swoje miasto. Nie poddał się też gród na Ostrogu. To wtedy doszło, moim zdaniem, do cudownej obrony miasta przez św. Marcelego. Święty papież pojawił się nad Scytami z maczugą w ręku. Ci bardzo przestraszeni uciekli spod murów miasta a Marceli został obrany przez raciborzan swoim patronem. Do dziś przedstawiające go figury zdobią: barokową kolumnę maryjną na Rynku i zwieńczenie ołtarza w kościele farnym przy Rynku.
Książę Przemysł zaczął samodzielnie rządzić księstwem raciborskim pod koniec lat 80. XIII wieku. Jego brat Mieszko objął księstwo cieszyńskie. Przemysł był bardzo mądry. Nadał miastu, w 1299 r., prawo magdeburskie, na mocy którego rządy przejęła rada miejska. Zastąpiło ono stare prawo flamandzkie, którym mieszczanie rządzili się od 1217 r. Władca bardzo dbał o rozwój chrześcijaństwa. W 1295 r. ufundował pomiędzy murami miasta a zamkiem klasztor bożogrobców czyli zakonników stróżów Grobu Świętego. Cztery lata później, podczas obrad dominikańskiej kapituły prowincjonalnej w klasztorze p.w. św. Jakuba w Raciborzu, oświadczył, iż założy klasztor dominikanek. Słowa dotrzymał. Do konwentu św. Ducha, w którym dziś znajduje się Muzeum, wstąpiła potem jego córka, świętobliwa Eufemia zwana Ofką. Być może zostanie nawet błogosławioną.
Dziś można powiedzieć, że książę Przemysł był dla Raciborza tak samo dobrym władcą, jak Kazimierz Wielki dla Królestwa Polskiego. Ot choćby dlatego, że zastał gród nad Odrą drewniany a zostawił murowany.
Mateusz, historyk jednej z raciborskich szkół, mógłby długo rozprawiać o tych czasach. Zajmuje się przecież średniowieczem. Szuka po bibliotekach i archiwach wszystkich nowinek dotyczących Raciborza. Każda z towarzyszących mu na zamku osób myślała już jednak o czymś innym.
– Zamek ma wiele tajemnic. Nikt nie spodziewał się, że rozwiązanie najciekawszej z nich było cały czas w zasięgu ręki. Mała, niepozorna sygnaturka na dachu kaplicy nigdy nie zwróciła naszej uwagi – oświadczyła Barbara, miejski konserwator zabytków, od niedawna też dyrektor Muzeum.
Barbara zawsze wierzyła, że każdy średniowieczny zamek ma swoje tajemnice. Raciborski nie mógł być przecież wyjątkiem skoro istnieją barwne legendy z nim związane. Kamienna głowa Tatara, umieszczona niegdyś w ścianie zamkowego budynku a dziś spoczywająca w muzealnym magazynie, ma kryć w sobie czaszkę tatarskiego wodza, który poległ tu w 1241 r., kiedy jego wojska zostały pokonane przez bohaterskich obrońców pod wodzą kasztelana Bartka Lasoty. Nieistniejąca już studnia na dziedzińcu prowadziła ponoć do nieprzebranych skarbów, nie wiadomo przez kogo i kiedy zgromadzonych.
W skarpie, naprzeciw wejścia do Mechanika, ma się znajdować wejście do starego lochu prowadzącego w stronę zamku. Dziś widać w tym miejscu ceglane sklepienie jakiegoś przejścia. Kilka lat temu przejście to zostało zasypane. Barbara, jeszcze jako uczennica szkoły średniej, przychodziła tu z kolegami i koleżankami. Obiecywali sobie, że razem wejdą do lochu i powędrują tajemnym przejściem w stronę lochu. Za każdym jednak razem ogarniał ich strach. Bali się szczurów i duchów, które miały strzec tajemnicy.
Teraz Barbara, jako miejski konserwator zabytków, pilotuje odbudowę zniszczonego podczas wojny zamku. Pieniędzy jest mało. Wystarcza na kilka zabiegów konserwatorskich rocznie. Wojewoda nic już ostatnio nie daje. Kasę miejską stać tylko na ratowanie zabytkowej kaplicy.
Maria od kilkudziesięciu lat prowadzi w Raciborzu badania archeologiczne. Może dużo powiedzieć o przeszłości tego miasta. Zawsze powtarza, że łopata archeologa się nie myli. Wie, gdzie przebiegały miejskie fortyfikacje. W prezbiterium podominikańskiego kościoła p.w. św. Ducha dotarła do kilkunastu grobów książąt, zakonnic i dobroczyńców konwentu. Na Rynku odkryła nieznane dotąd cmentarzysko, które było prawdopodobnie pierwszą przyklasztorną nekropolią konwentu dominikanów p.w. św. Jakuba (dziś pozostał po nim tylko kościół). Pamięta też, prowadzone w latach 60., odkrywki na zamku. Kopano wówczas w kilku miejscach. Efektem prac było dotarcie do pozostałości grodu pamiętającego jeszcze czasy Bolesława Krzywoustego. Polski władca, jak wspomina kronika Galla Anonima, zajął w 1108 r. morawski Racibórz, który stał się od tej chwili siedzibą kasztelana a później stolicą księstwa, przez kilkaset lat należącego do państwa polskiego.
Barbara, Maria i Mateusz stali teraz na dziedzińcu i byli przekonani, że z ich udziałem dojdzie do rozwiązania największej zagadki zamku.
– Schneider nie był zbyt dokładny – oświadczył Karol Majewski, wojewódzki konserwator zabytków, zawsze ciekawy historii Raciborza. Trzymał w ręku wielką, trochę podniszczoną mapę.
– Trudno. Musimy przyjąć, że Schneiderowi chodziło o basztę – odparł dyrektor Krzysztof Kowal, szef firmy, która przeprowadza prace restauracyjne na zamku.
Obaj mieli rację. Mapa, którą trzymał Majewski, pochodzi z 1843 r. Jest bardzo dokładna. Niedokładne są tylko, niestety, odręczne rysunki, które poczynił na niej niejaki Schneider, prawdopodobnie architekt, który kierował odbudową zamku po wielkim pożarze w połowie XIX w.
– Schneider musiał tam być. Nie rysowałby przecież czegoś, co jest tylko bajką – pocieszał się dyrektor Kowal.
– Chcę w to wierzyć. Jeśli Schneider fantazjował, to tajemnica nigdy chyba nie zostanie wyjaśniona. Zresztą tak mówi jedna z legend. Zapisy i ustne przekazy miały być mylące żeby nikomu nie udało się tego odnaleźć – zasępił się konserwator Majewski.
Obaj zasępieni, ale z ukrytą gdzieś w sercu nadzieją, przyglądali się mapie. Przez ponad 130 lat, narażona na chłód i upał, ukryta w metalowej tubie spoczywała w małej sygnaturce na dachu zamkowej kaplicy poświęconej męczennikowi z Canterbury. Taki był kiedyś zwyczaj, że budowniczowie katedr i kościołów chowali w takich miejscach sporządzone przez siebie plany i mapy. Schneider schował coś więcej. Podczas prac dotarł zapewne do tajemnego przejścia, które łączyło zamek z konwentem dominikanek po drugiej stronie Odry.
– Siostry, z których większość pochodziła z zamożnych rodzin, uciekały ponoć przez nie do książęcej, dobrze chronionej siedziby. Tu mogły się czuć bezpieczne. To tędy, wedle legendy, świątobliwa Eufemia podążała na zamek, by spotkać się ze swym ojcem, dobrym księciem Przemysłem – przerwała milczenie Barbara.
– Przejście, jeśli oczywiście istniało, miało tylko obronny charakter. Eufemia nigdy nie mogła tędy podążać na spotkanie z ojcem. Wstąpiła przecież do klasztoru już po jego śmierci. Może spotykała się tylko z bratem, księciem raciborskim Leszkiem? – natychmiast replikował Mateusz.
Nikt więcej nie chciał wdawać się w ten spór. Barbara i Mateusz zmierzyli się tylko wzrokiem i po chwili całe towarzystwo znów poczęło wpatrywać się w mapę. Było na niej wyraźnie widać, że początek przejścia musi się znajdować na miejscu starej baszty południowej, po której dziś pozostało tylko lekkie wzniesienie.
– Wieża została wybudowana na przełomie XIII i XIV wieku czyli jeszcze za rządów księcia Przemysła, zapewne podczas wielkiej budowy murowanego zamku. Zburzono ją w XVII wieku. Jest jednak jeszcze widoczna na planie zamku Sebicha z 1609 r. Przetrwała zapewne wojny szwedzkie i najazd beskidzkich Wałachów. Była przecież potrzebna. Zamek był miejscem warownym. To tu chroniły się zbrojne oddziały w tych bardzo niebezpiecznych momentach. Jedna z załóg, podczas wojny trzydziestoletniej (1618-1648), przez osiem miesięcy stawiała opór protestanckim Szwedom. Dziwiono się skąd obrońcy brali pożywienie. Mówiono później, że nocą kilku żołnierzy wchodziło do tajemnego przejścia i szło w kierunku klasztoru dominikanek. Tam siostry dawały im chleb i jarzyny.
Słowa Mateusza tym razem znalazły posłuch. Każdy tak właśnie wyobrażał sobie rolę przejścia. Myślał o ciemnym i wąskim lochu prowadzącym w nieznane. O zakonnicach, które przepełnione strachem, z pochodniami w ręku, podążały tędy na zamek. O żołnierzach, którzy broniąc zamku, dzięki przejściu zdobywali żywność. O niespokojnej Odrze, której wody złowrogo szumiały nad sklepieniem przejścia sprawiając chyba wrażenie, że zaraz się tu wleją z ogromną siłą.
– Nie było sensu budować zejścia gdzieś na dziedzińcu. Musiało być schowane. Baszta świetnie się do tego nadawała. Była wysunięta najdalej w stronę Odry. O zejściu wiedzieli chyba tylko nieliczni. Zapewne było zamaskowane. Ukryte pod posadzką.
Nikt nie zaprzeczył tym słowom konserwatora Majewskiego. Maria miała w pamięci sprawozdania z badań archeologicznych prowadzonych na zamku pod koniec lat 80. Zespół archeologów łódzkich badał wówczas miejsce, gdzie stała wieża. Odkryto fundamenty ceglano-murowane tej budowli.
– Mówili, że coś pod nimi jest. Prawdopodobnie jakieś zajście. Nie mieli jednak wówczas czasu i pieniędzy, by dalej kopać – Maria przypomniała sobie rozmowy z łódzkimi archeologami.
Tak dyskutując całe towarzystwo dotarło na miejsce, w którym stała południowa wieża. Robotnicy z firmy dyrektora Kowala zabrali się do ściągania wierzchniej warstwy gruntu zakrywającego fundamenty baszty. Szło im to dość szybko. Co jakiś czas Maria napominała ich tylko, by ostrożnie wbijali łopatę. Nie wyobrażała sobie, by podczas prac jakiś zabytek mógł zostać zniszczony.
Po blisko godzinie teren był już wygładzony. Na równej powierzchni można było dostrzec zarysy baszty. Początkowo tylko miejscami. Z czasem, kiedy ściągano kolejne warstwy gruntu, widać już było wyraźnie okrąg o średnicy około osiemnastu metrów.
– Baszta była ogromna – stwierdził z zachwytem konserwator Majewski.
Robotnicy kopali dalej. Po dwóch godzinach widać już było zarys fundamentów. Prace jednak posuwały się coraz wolniej. Domagała się tego Maria. Prawdopodobieństwo odnalezienia jakiegoś zabytku było przecież duże. Ziemia kryje w sobie wiele niespodzianek. Szczególnie na zamku można się spodziewać fragmentów bądź całych naczyń, grotów strzał, monet a nawet cennych ozdób.
Barbara, konserwator Majewski, dyrektor Kowal i Mateusz znudzeni patrzeniem na robotników odeszli w stronę zamkowej kaplicy. Pozostała przy nich tylko Maria. Kaplica, przypomnijmy, nazywana jest perłą śląskiego gotyku. Biskup wrocławski Tomasz II ufundował przy niej kolegiatę, którą dopiero w XV w. przeniesiono do kościoła farnego przy Rynku. Kaplica ma już odnowione elewacje ścian zewnętrznych i tzw. kamieniarkę okienną. W przyszłości prace konserwatorskie mają być prowadzone w jej wnętrzu. Na razie sprawia ono, niestety, podobnie jak reszta zamku, dość żałosne wrażenie. Zamkowa świątynia była tymczasem świadkiem wielu historycznych wydarzeń.
– Chcemy, by w przyszłości ponownie odprawiano tu msze święte. W magazynach firmy dyrektora Kowala przechowywane są stare organy, figury świętych i fragmenty ołtarza. Na pewno wrócą kiedyś na swoje miejsce – opowiadała Barbara.
Urząd Miasta i parafia p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny zawarły zresztą, w 1988 r., odpowiednie porozumienie, zgodnie z którym – po odbudowie – kaplica miała być znów przeznaczone na cele kultu religijnego. Pieniędzy jednak brakuje i końca remontu nie widać. A jeszcze przed ostatnią wojną, kiedy to zamek i pałac w Rudach należały do księcia raciborskiego ze sławnego rodu Hohenlohe, regularnie odprawiano tu nabożeństwa. Kapelanem zamkowym był proboszcz ostrowskiej parafii p.w. Jana Chrzciciela.
Robotnicy, pod bacznym okiem Marii, kopali tymczasem coraz głębiej. Dziedziniec zamkowy oświetlało już popołudniowe słońce. Z czół robotników spływał pot. Mateusz, Barbara, Majewski i Kowal schowali się w sieni budynku bramnego. Było tu dość chłodno. Maria skryła się w cieniu, który na dziedziniec rzucał magazyn budowlanego sprzętu.
Długi, letni wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Robotnicy wciąż mozolnie, z wielkim pietyzmem, odgarniali kolejne warstwy ziemi pokrywające fundamenty starej baszty. Nic nie uszło uwadze Marii. Wyciągała spod łopat każdy przedmiot, który znalazł się tu przed kilkuset zapewne laty. Był fragmenty ceramiki, jakaś mocno zardzewiała blaszka przypominająca monetę, “porośnięte” rdzą gwoździe i kawałki cegieł. Im głębiej kopali robotnicy, tym więcej było gruzu i kawałków drewna.
Maria spędziła cały dzień na zamkowym dziedzińcu. Barbara, Majewski, Kowal i Mateusz, znudzeni trochę bezczynnym wyczekiwaniem, około godziny szesnastej postanowili pojechać do centrum miasta na obiad. Nie było ich przeszło godzinę. W tym czasie, na szczęście dla nich, nic nadzwyczajnego się nie stało.
Kiedy wrócili o godzinie siedemnastej, dziedziniec ogarnęły coraz bardziej pomarańczowe promienie szykujące się do zachodu Słońca. Najbliższa nam gwiazda kryje się latem za kościołem św. Mikołaja na Starejwsi. Raciborzanie stają wówczas na moście zamkowym i obserwują ten przepiękny widok. Tuż nad kościelną wieżą, tarcza słoneczna przypomina wielką kulę ognia o regularnych kształtach, która zaraz zdaje się przetnie świątynię na pół. Nic takiego nie ustępuje. Zamiast tego promienie wieczornego Słońca padają na Odrę. Wydaje się wówczas, że jej wody są czerwono-pomarańczowe.
Robotnicy dalej kopali. Majewski, Kowal, Barbara i Mateusz postanowili więc zwiedzić część mieszkalną zamku. Niedawno, w antresoli przylegającej do zamkowej kaplicy, odbudowano schody. Na poddaszu przygotowano metalowe konstrukcje pod nową podłogę. Na zewnątrz bieliły się kolumny wspierające odbudowywane krużganki. Dawna książęca siedziba, w lipcowy słoneczny wieczór, przypominała trochę stare, opuszczone zamczysko choć jeszcze w czerwcu ciszę zagłuszały: bulgoty dochodzące z warzelni zamkowego browaru i gwar dolatujący od strony pobliskiego Zespołu Szkół Mechanicznych.
– Idźcie ostrożnie. Schody nie mają poręczy. Łatwo spaść – uprzedziła Barbara.
Konserwator Majewski przystanął przy kawałku muru przylegającym do północnej ściany kaplicy. Jego zainteresowanie wzbudziły fragmenty napisów. Majewski myślał początkowo, że ktoś namalował je stosunkowo niedawno. Zmienił zdanie, kiedy odczytał rok 1632.
– To chyba najstarsze raciborskie graffiti – oświadczyła żartobliwie Barbara.
– Odkryliśmy to kilka lat temu. Nikt się wówczas temu dokładnie nie przyglądał. Dopiero, kiedy przyjechała jakaś pani naukowiec, okazało się, że napisały powstały ponad 360 lat temu. Szkoda było niszczyć. Zresztą ten kawałek wyłomu nie przeszkadzał nam w pracach – dodał dyrektor Kowal.
Konserwator Majewski wyciągnął swój notatnik. Obok terminów spotkań notował w nim wszelkie historyczne nowinki. Data “1632” na murze raciborskiego zamku bardzo go zaciekawiła. Starannie odrysował całość tego XVII-wiecznego graffiti.
Najwyżej, ktoś umieścił nazwisko “Czerwenski”. Trudno ustalić, któż to taki był. Przed datą “1632” widoczny jest napis “…ta pane”. Majewski od razu domyślił się, że chodzi o morawski zwrot “leta pane” czyli “roku pańskiego”. Racibórz leży na pograniczu Śląska i Moraw. Wielu jego mieszkańców posługiwało się lub znało język morawski. Do dziś, zresztą, używają go mieszkańcy południowych krańców powiatu raciborskiego.
– Lata 30. XVII wieku były bardzo niespokojne. Toczyła się wojna trzydziestoletnia. Protestanci walczyli z katolikami. Działania wojenne omijały miasto do 1626 r. Później były już same nieszczęścia. Na Górny Śląsk wkroczyły wojska protestanckie księcia Ernesta weimarskiego i hrabiego Mansfelda. W Raciborzu stacjonował oddział wojsk cesarskich. Przez dziewięć miesięcy bronił zamku. Lojalni wobec cesarza okazali się raciborscy mieszczanie. Tylko kilku z nich spiskowało z mansfeldczykami. Kiedy niebezpieczeństwo zostało oddalone, cesarz ukarał spiskowców konfiskatą majątku.
W początku 1628 r. przybyli do Raciborza dragoni Lichntensteina. Protestantom nie było wówczas nic do śmiechu. Dragoni przeprowadzili brutalną rekatolizację. Po nich zapewne na zamek przybyła nowa załoga i któryś z jej członków wyskrobał na ścianie datę 1629 – opowiadał Mateusz.
– Data 1632 byłaby zaś dziełem żołnierza, który bronił w tym roku zamku przez kolejnym atakiem Szwedów – oświadczył pytająco konserwator Majewski.
– Dokładnie. Jeśli bowiem przyjrzymy się dokładnie, to zobaczymy jeszcze datę 1623. Wtedy to na zamku stacjonowała załoga księcia siedmiogrodzkiego Bethlena Gabora. Gabor otrzymał księstwa: opolskie i raciborskie od cesarza Ferdynanda II (1578-1637). W 1624 r. Gabor popadł w konflikt z cesarzem, odebrano mu księstwa, które, z kolei, przekazano bratu Ferdynanda – biskupowi wrocławskiemu Karolowi – dalej ciągnął Mateusz.
– Możemy więc powiedzieć, że ten mur jest najlepszym świadkiem wojny 30-letniej w Raciborzu – skwitował żartobliwie Majewski.
– Tak – przyznał Mateusz.
Wnętrze antresoli przypominało teraz trochę nawę średniowiecznej katedry. Ścianę południową wypełniały strzeliste, gotyckie okiennice zamkowej kaplicy. Mury dookoła raziły brązowymi od starości cegłami. Od podłogi do szczytu spadzistego dachu dzieliło Barbarę, Majewskiego, Mateusza i Kowala kilkanaście metrów. Nie zdecydowali się pójść – przylegającymi do ściany północnej schodami – na poddasze części mieszkalnej. Nie było tam zresztą nic ciekawego. Spojrzeli tylko w dół. Zamiast podłogi widzieli półkoliste sklepienie piwnicy.
– To sklepienie pokrywała kiedyś podłoga. Kiedy musieliśmy ją wyrzucić, w załomie pomiędzy sklepieniem a ścianą boczną zauważyliśmy jakieś kafle. Kiedy przyjrzeliśmy się im z bliska, okazało się, że to zdemontowany gotycki piec kaflowy, rzadkość w skali kraju. Cenne kafle wydobyto i przewieziono do Łodzi. Tam w specjalistycznej pracowni zostały odrestaurowane i przywiezione z powrotem do Raciborza. W tamtym roku zrekonstruowaliśmy dzięki nim piec w dawnym kościele p.w. św. Ducha, obecnie Muzeum przy ul. Gimnazjalnej – krótko zreferowała Barbara.
Mogłaby opowiadać dłużej, gdyby nie nagłe wejście Marii.
– Za chwilę zajdzie Słońce. Nie możemy pracować w ciemnościach. Proponuję przerwać prace do jutra, bo dziś już do niczego nie zdołamy się dokopać – oświadczyła.
Barbara, Majewski, Mateusz i Kowal nie oponowali. Byli trochę zawiedzeni. Wiele sobie obiecywali po tym dniu. Sądzili, że już po kilku godzinach uda im się odsłonić nie tylko fundamenty baszty, ale i jakieś piwnice pod nią. Wierzyli, że tam są. Nie dopuszczali do siebie myśli, że cała robota mogłaby się okazać bezcelowa.
Była równo godz. 20.00, kiedy rozeszli się do domów.
Maria tego wieczora skierowała jeszcze swe kroki do Muzeum. W swojej pracowni zostawiła sprawozdanie z badań, które w latach 80. na zamku przeprowadzili łódzcy archeolodzy. Chciała je dokładnie przeczytać. Wiedziała bowiem, że jeśli baszta okaże się ślepą uliczką, to trzeba będzie szukać gdzie indziej. Wiedziała też, że wszystkie sprawozdania z badań na zamku stawiały coraz to nowe znaki zapytania.
Trzeba było szukać jakichkolwiek śladów przejścia. Spróbować odnieść je do konkretnego wykopu i nanieść na mapę dziedzińca. Maria chciała stworzyć co w rodzaju planu rezerwowego. Majewski, które długo przekonywano do konieczności podjęcia poszukiwań na zamku, nie mógł przecież wyjechać z pustymi rękami. Maria dobrze wiedziała, że spektakularne odkrycie zjedna jej, Barbarze i Mateuszowi przychylność konserwatora. Wtedy będą mogli próbować rozwiązywać kolejne zagadki Raciborza.
Na stole w pracowni Marii stało kilka pudeł z fragmentami ceramiki odkopanej podczas przebudowy nawierzchni Rynku. Archeolodzy przez dwa lata, w roku 1987 i 1988, prowadzili tu swoje badania. Odkryli resztki ulic, stare cmentarzysko przy kościele p.w. św. Jakuba oraz fundamenty budowli, która stała niegdyś na środku Rynku. Było też mnóstwo drobnych zabytków, w tym szczątki naczyń. Po zakończeniu badań nie było czasu, żeby zająć się ich sklejeniem i opisaniem. Była to żmudna robota wymagająca sporej dawki cierpliwości. Czas na to przychodził zimą, kiedy za oknem bieliły się drzewa i dachy starych kamienic przy ul. Długiej, które Maria widziała z okien swej pracowni.
Nie zastanawiając się długo wzięła pudła z fragmentami naczyń i poszła do muzealnego magazynu, który znajduje się na parterze budynku administracji. Powoli otworzyła kratę i weszła pomiędzy metalowe regały, na których leżało kilkadziesiąt podobnych pudeł kryjących świadectwa kilkusetletniej historii miasta.
Maria bezwiednie położyła pudełka na najwyższej półce. Poprawiła na nosie swoje okulary i skierowała się do wyjścia. Nagle jednak odwróciła się i spojrzała w kąt muzealnego magazynu. W rogu, tuż pod okratowanym oknem, leżała ogromna bryła nakryta białym materiałem. Ściągnęła płótno i spojrzała w ledwie rysującą się twarz tatarskiego wodza. Szukała oczu. Gdy je znalazła, starała się wywnioskować, czy mogą precyzyjnie wskazać jakiś kierunek.
– A niech tam. Może Augustyn Weltzel i ta opisana przez niego historia jest prawdziwa – pomyślała.
Zamknęła szybko magazyn i pomknęła na górę do swojej pracowni. W małej biblioteczce, w nieładzie leżały grube tomiska sprawozdań archeologicznych. Na końcu kilka chudych książeczek. Wśród nich ta, której szukała czyli “Kronika parafii Ostróg koło Raciborza” autorstwa ks. Augustina Weltzla, proboszcza z Tworkowa, jednego z najlepszych śląskich historiografów, twórcy m.in. “Dziejów Raciborza”. Szybko wertowała kartki aż wreszcie znalazła ten fragment, o którym myślała patrząc na kamienną głowę Tatara.
W “Kronice…” zapisano: “Zachowała się (na zamku) podłużna, masywna brama ozdobiona książęcym herbem. Za nią po lewej stronie, na wystającym, ostrym narożu domu jest zamurowana kamienna głowa, której oczy skierowane są na studnię lub trochę wyżej. Chociaż niepodobna do oblicza tatarskiego, jest jednak uważana za głowę tego księcia mongolskiego, który w XIII wieku został tu pokonany. Z tą dziwną postacią związana jest legenda, że dokładnie w tym miejscu, na które skierowana są kamienne oczy znajduje się wielki skarb. Zmarły 29 marca 1880 r. dyrektor generalny Gustaw Adolf von Wiese żądnym wiedzy obcym, którzy uważnie przyglądali się architektonicznej zabawce, potwierdzał prawdę mówiąc żartem; legenda jest prawdziwa, ta głowa spogląda na prawdziwy skarb, przy czym miał na myśli znajdujący się na przeciw browar”
– Przecież głowa datowana jest na końcówkę XIII w. Budynek, na którym widział ją Weltzel pochodzi z XVII w. Obecny browar pochodzi z połowy XVI w. Głowa musiała więc być umieszczona wcześniej gdzieś indziej. Ciekawe na co spoglądały wówczas oczy wodza? – pomyślała Maria.
Wierzyła, że w każdej legendzie jest trochę prawdy. Ileż to razy tropem legendy podążali archeolodzy trafiając potem na ciekawe znaleziska – stare, zapomniane grodziska i zamczyska. Dosyć często naukowcy i poszukiwacze amatorzy odnajdywali skarby kierując się tylko wskazówkami zawartymi w ustnych przekazach, prawie nigdy nie spisanych, przekazywanych przez ludzi z pokolenia na pokolenie.
Głowa tatarskiego wodza, niemy dziś świadek kilkusetletniej historii zamku, spokojnie zaś spoczywała w muzealnym magazynie. Jest ogromna. Ma pół metra wysokości. Nie jest jednak zbyt ciekawym eksponatem. Chyba przez to, że swoje piętno zostawił na niej ząb czasu.
Maria zapomniała o sprawozdaniach łódzkich archeologów. Głowa Tatara mocno ją zafrapowała. Jakieś wewnętrzne wyrachowanie mówiło jej, że zajmowanie się jakąś tam legendą nie ma sensu. Z drugiej strony wiedziała, że nie wolno jej pomijać takich przekazów.
– Bartek Lasota, bohaterski rycerz i kasztelan, który obronił zamek przed Tatarami był właśnie postacią legendarną. Ale tylko jego rzekomy wyczyn tłumaczy, w jaki sposób głowa znalazła się na zamkowym murze – myślała sobie Maria, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że trzeba wyjaśnić tę sprawę.
Następnego dnia podpisała rano listę obecności w Muzeum i poszła do szkoły, w której uczył Mateusz. Chciała podzielić się z nim swoim spostrzeżeniem.
– Warto sięgnąć do źródeł. Może akurat coś ciekawego odkryjemy. Zresztą nie przypominam sobie, by ktokolwiek zajmował się głową Tatara. Słyszałem tylko o przedwojennym obszernym studium artystycznym na jej temat. Zdaje się autorem był jakiś Niemiec – stwierdził Mateusz, którego natychmiast zainteresowała legenda o kamiennej głowie mongolskiego wodza.
Obaj z Marią nie mieli większych kłopotów z dotarciem do opracowań dotyczących legendy o kasztelanie Lasocie. Były w szkolnej bibliotece. Godzi się tu wyjaśnić, że z postacią legendarną mamy do czynienia wówczas, gdy jej istnienie nie zostało potwierdzone przez jakiekolwiek źródło pisane czyli stare zapiski, kroniki lub inskrypcje. Przy Bartku sprawa jest prosta. W 1241 r., w czasie najazdu Tatarów, kasztelanem raciborskim był niejaki Czesław występujący na dokumencie księcia raciborskiego Mieszka, wystawionym 8 maja 1241 r. Lasota być może faktycznie żył, ale na pewno nie był wówczas kasztelanem.
A co mówi legenda? Otóż mężny kasztelan Bartek, na czele 200-osobowej załogi bronił grodu i, być może, osady miejskiej przez dzikimi hordami tatarskimi, które wracały spod Legnicy. Książę raciborski Mieszko wraz ze swoimi rycerzami przebywał wtenczas w legnickim zamku. Schronił się tam po klęsce, którą polskie wojsko doznało w bitwie z Tatarami pod Legnicą. Nie mógł śpieszyć z pomocą swemu księstwu choć jego zastępy niewiele ucierpiały w tej bitwie. Były bowiem zbyt słabe, by samodzielnie stawić czoła tatarskiej potędze. Opór musiał jej stawić mężny Lasota, drużyna wojów i raciborscy mieszczanie.
Bartek i jego ludzie skutecznie odpierali ataki Mongołów. Przekaz głosi, że ich dowódca Ti-fu-chan, sądząc, że zwycięstwo jest bliskie, zaproponował obrońcom, by się poddali. Gdy ci odmówili, kazał im pokazać czarną chorągiew wyszytą wizerunkami straszliwych potworów. Był to znak, że Ti-fu-chan nikogo nie oszczędzi po zajęciu grodu. Mongołowie dalej wielokrotnie szturmowali umocnienia. Wciąż bez efektu. Obrońcy częstowali ich gradem strzał. Ti-fu był wściekły, że ataki jego wojów nie przynoszą efektów. Sam więc wsiadł na swojego konia, smukłonogiego bułanka z czarną grzywą i począł szarżować przed obrońcami. Nagle na wały wyszedł rycerz, którego osłaniało tarczami dwóch wojów. Naciągnął cięciwę wystrzelił z łuku trafiając butnego tatarskiego wodza. Tatarzy, widząc jego śmierć, natychmiast zarządzili odwrót. Rycerzem, który wykazał się tak szczęśliwą dla Raciborza celnością był sam Bartek Lasota.
Tatarzy pozostawili ciało Ti-fu-chana na polu walki. Kasztelan Lasota kazał je stamtąd przywlec do zamku. Na dziedzińcu kazał zwłokom Ti-fu odciąć głowę i nabić ją – na znak zwycięstwa – na żelazny szpikulec. Szpikulec ten tkwił potem w ścianie nad bramą wjazdową do zamku. Gdy do Raciborza wrócił książę Mieszko głowie tej bardzo się dziwował. Pochwalił za męstwo Bartka i jego wojów. Głowę kazał zaś ponoć wmurować do ściany zamkowej kaplicy. Po latach, jak głosi legenda, wykonano w kamieniu nową głowę i zaczepiono do muru obronnego od strony Odry. Miała ostrzegać zuchwalców o losie, który może ich spotkać jeśli będą chcieli zdobyć raciborski zamek.
– Trzeba jeszcze wspomnieć, że według innej legendy do ściany zamku wmurowano kamienną głowę jakiegoś śląskiego rycerza, który ponoć skamieniał na widok nadciągającej ordy – dodał Mateusz po przeczytaniu legendy o mężnym kasztelanie Bartku.
– I tyle na razie wiemy. Musimy koniecznie dotrzeć do tego przedwojennego studium – skwitowała Maria.
Owe studium, jeszcze tego samego dnia, znaleźli w muzealnej bibliotece. Na szczęście przetrwało wojenną zawieruchę. Trzeba wspomnieć, że w 1945 r. Niemcy wywieźli sporą część zbiorów. Resztę, bez żadnych problemów, penetrowali szabrownicy. Zresztą cały opustoszały i pokaleczony przez bomby Racibórz był plądrowany. Z muzealnych półek zaginęło, niestety bezpowrotnie, wiele cennych zabytków. Na szczęście nikomu nie przyszło na myśl, by zabierać niepozorną teczkę z materiałem, który powstał na początku XX wieku. Przez ostatnie lata nikt do niej nie zaglądał. Karta biblioteczna była pusta.
Maria i Mateusz usiedli w muzealnej bibliotece. Mieli raptem godzinę czasu. Około południa umówili się na zamkowym dziedzińcu. Mieli uczestniczyć w dalszych pracach wykopaliskowych.
Mateusz, który dość dobrze znał niemiecki, szybko przeczytał studium. Okazało się, że głowę Tatara badał niemiecki historyk sztuki Paul Knötel. Nie zrobił jednak tego w Raciborzu. Muzeum przesłano mu tylko zdjęcia zabytku. Co na jego podstawie stwierdził? Otóż cechy stylistyczne pozwalają datować powstanie głowy na końcówkę XIII wieku, a więc na okres, w którym najazd tatarski tkwił jeszcze mocno w pamięci raciborzan. Budynek, w którego narożniku pierwotnie znajdowała się głowa, został wybudowany w XVII w. Stąd nasuwa się wniosek, że rzeźba została na jego ścianie wtórnie wmurowana. Wcześniej była zapewne elementem wystroju, jak sądzi Knötel, kaplicy zamkowej lub dawnej dekoracji jej fasady. Niemiecki uczony wyszedł z założenia, że jest to rzeźba sakralna przedstawiająca bądź Chrystusa, bądź Jana Chrzciciela albo też któregoś z apostołów.
Paul Knötel, przypomnijmy, miał jednak przed sobą tylko zdjęcia głowy. Nie znał więc jej rzeczywistych rozmiarów. Orzekł ostatecznie, iż jest to głowa Jezusa stanowiąca zarazem fragment krucyfiksu zdobiącego dawniej wnętrze kaplicy zamkowej p.w. św. Tomasza Kantuaryjskiego, wybudowanej w latach 80. XIII w. Knötla nie zdziwiło, że wyobrażeniu brakuje korony cierniowej. Jako motyw pojawiła się ona na rzeźbach dopiero pod koniec XIII w. Za Chrystusem miało również przemawiać lekkie pochylenie w prawo, co odpowiadało zapisowi w Biblii: “pochylił głowę i skonał”.
Jednak chyba nie tędy droga. Gdyby Knötel widział głowę, na pewno doszedłby do innych wniosków. Ustaliłby więc, że gdyby rzeczywiście była częścią krucyfiksu, to ze względu na jej ogromne rozmiary cała figura Chrystusa musiałaby mieć około trzech metrów wysokości. Dodając jeszcze krzyż, to mielibyśmy razem około 4 metrów. Byłby to więc sporych rozmiarów monument, które nie sposób wyobrazić sobie we niewielkim wnętrzu zamkowej kaplicy – słusznie Maria skomentowała ustalenia Knötla.
– Jego wnioski nie na wiele się więc zdają. Możemy tylko za nim przyjąć, że kamienny wizerunek pochodzi z XIII w – ocenił Mateusz.
– A datowanie jest dla nas bardzo ważne. W XIII w. książę Przemysł rozpoczął przecież budowę zamku murowanego. Budowla zastąpiła stary gród z obwałowaniami ziemnymi, których nie mogli sforsować Tatarzy. Głowa pochodzi więc z okresu, kiedy stawiano zamkowe mury i zamkową kaplicę – optymistycznie dodała Maria.
– Załóżmy, że właśnie w kaplicy umieszczono głowę Tatara. Nie wiemy jednak, gdzie dokładnie i w jakim celu? – pytał Mateusz. Wydawał się być bardzo sceptycznie nastawiony do dalszych poszukiwań. Wiedział, że nie ma źródeł pisanych opisujących wnętrze kaplicy z tego okresu. Wiedział też, że wszelkie wnioski, mniej lub bardziej słuszne, będą tylko gdybaniem.
– Cóż jednak szkodzi iść tym tropem – mruczał sobie pod nosem.
Była godz. 11.45. Maria zorientowała się, że czas już iść na zamek. Studium Knötla odłożyli na biblioteczną półkę. Po chwili byli już na ul. Chopina. Powoli zmierzali w kierunku zamku.
– Sądzę, że mamy tu do czynienia ze wspornikiem albo pierwotnym zwornikiem żeber sklepienia kaplicy zamkowej. Taki sam zwornik z głową świętego Jana widziałem w XIV-wiecznym kościele podominikańskim w Opolu – opowiadał Mateusz.
– Jak długo przetrwała pierwotna kaplica zamkowa p.w. św. Tomasza z Canterbury? – zapytał Marię.
– Prawdopodobnie legła w gruzach pod koniec XV w lub – na skutek pożaru – w 1519 r. Po odbudowie głowy prawdopodobnie nie wstawiono już na dawne miejsce. Co się jednak z nią stało skoro budynek w narożu skrzydła południowo-zachodniego zbudowano dopiero w XVII w.? Dlaczego też nie chciano jej w kaplicy? – zastanawiała się Maria.
– To, że nie chciano jej w kaplicy można łatwo wytłumaczyć pod warunkiem, że założymy, iż jest to wyobrażenie św. Jana Chrzciciela. Prawdopodobnie pierwsza kaplica zamkowa była jemu poświęcona. W latach 60. Odkryto zresztą pod obecną kaplicą relikty jakiejś kamiennej budowli. Kiedy zdecydowano się poświęcić ją, już jako kolegiatę, świętemu Tomaszowi Kantuaryjskiemu, to św. Jan musiał znaleźć sobie nowe miejsce. Wtedy też musiano zburzyć starą zamkową świątynię i wybudować nową, znacznie większą i okazalszą. W tym czasie w pobliżu zamku wybudowano drewniany kościół parafialny, którego istnienie poświadczone jest źródłowo w 1307 roku. W ramach rekompensaty poświęcono go św. Janowi Chrzcicielowi. W drewnianej budowli kamienny zwornik nie był jednak potrzebny. Tak więc głowa Jana Chrzciciela pozostała, bo cóż było z nią począć. Była w starej kaplicy lub także w nowej do przebudowy w XV w.
Taki pogląd eliminuje nam jeszcze inne koncepcje. Jeśli jest prawdziwy, to książę Przemysł nie ufundował pierwszej zamkowej kaplicy. Ona istniała wcześniej. Miała tylko innego patrona. Po całej awanturze Tomasza II z księciem Henrykiem została podniesiona do rangi kolegiaty i poświęcona Tomaszowi z Canterbury. Towarzyszyła temu budowa nowego obiektu lub przynajmniej przebudowa starego. Jakie były losy tatarskiej głowy, tego już chyba nigdy nie ustalimy – starał się przekonywać Mateusz.
– Sporo to tłumaczy, ale sądzę, że kaplica powstała w 1281 r. i od razu była poświęcona św. Tomaszowi Kantuaryjskiemu. Jeśli głowa rzeczywiście przedstawia św. Jana Chrzciciela, to musiała zdobić jakąś starszą murowaną świątynię na zamku, co jest raczej niemożliwe, bo, według Knötla, rzeźba powstała przecież pod koniec XIII w. – replikowała Maria.
Resztę drogi przeszli w zamyśleniu, świadomi tego, że problem, o którym dyskutują nie ma rozwiązania. Ożywili się dopiero wówczas, gdy doszli do zamku.
Przy wykopie stali: robotnicy, Barbara, konserwator Majewski i dyrektor Kowal. Widać było, że wpatrują się w jakąś czeluść.
Wykop na miejscu starej baszty w południowej części zamku był już dość głęboki. Poprzedniego dnia robotnicy mozolnie wygarniali łopatami gruz ceglany i grudy ziemi. Maria obserwowała każdy ich ruch. Znajdywała co prawda wiele ciekawych rzeczy, których używali dawniej mieszkańcy raciborskiego zamku, ale zejścia do starego przejścia nie było.
W lipcowe południe kolejnego dnia wszyscy znów stali nieruchomo nad wykopem i przyglądali się robotnikom. Mieli nadzieję, że tym razem los się do nich uśmiechnie. Pracownicy firmy dyrektora Kowala centymetr po centymetrze odsłaniali kolejne warstwy gruntu. I wciąż tylko odnajdywali kolejne zardzewiałe blaszki, ceramika i cegły.
Maria była najbardziej nerwowa. Bała się jednego. Wiedziała, że dokopanie się do calca oznacza klęskę. Calec, to według archeologów pierwotna warstwa gruntu, w którą jeszcze nigdy nie ingerowała ludzka ręka. Calec pod basztą mógłby oznaczać, że przejścia nigdy tu nie było.
Ich nadzieje zdawał się jednak podtrzymywać fakt, że cały czas odkrywali jakąś starą, głęboką piwnicę. W ścianach wykopu tkwiły szare, ociosane kamienie. Tworzyły mocną konstrukcję fundamentu wieży.
– Zejście do podziemi nie mogło się znajdować bezpośrednio w podłodze baszty. Musiało łączyć się ze ścianą jakiejś piwnicy. A wnętrze takiej piwnicy powoli się przed nami odkrywa – pocieszał wszystkich Mateusz.
I pewnie pocieszałby dłużej, gdyby nie nagły krzyk jednego z robotników.
– W bocznej ścianie widać czerwoną cegłę z resztkami zaprawy murarskiej. O! Pod nią są dwie następny cegły. Wygląda to jak zamurowane przejście.
Rzeczywiście. Najpierw jedna, potem druga, wreszcie trzecia cegła zaczęły się układać w wielką łatę na ścianie piwnicy baszty. Łata zaczynała się na głębokości około 1,5 metra pod poziomem zamkowego dziedzińca. Było jasne, że zakrywa przejście do jakiegoś lochu wiodącego w kierunku północnym, pod nieistniejący już budynek mieszkalny. Po budynku tym została dziś tylko ściana frontowa.
Odkryte cegły spinała solidna zaprawa. Wmurowano je tu kilkaset lat temu. Ci, którzy to zrobili jakby zakładali, że cegły nie mogą ustąpić pod naporem sporej ilości ziemi i gruzu usypywanych w kopiec obok wykopu.
Robotnicy zaczęli szybko kopać. Im chyba również udzielił się niezwykły nastrój.
– Musimy odsłonić całą łatę. Dopiero później zastanowimy się, co dalej – zaproponowała Barbara.
– Tak zrobimy. Nie można już teraz przebijać się przez te cegły. Konstrukcja może runąć i pociągnąć za sobą lawinę ziemi – dodał konserwator Majewski.
Nikt nie oponował. Wszyscy chcieli jak najszybciej zobaczyć, co jest po drugiej stronie muru.
– Myślę, że na dziś wystarczy jeśli robotnicy odsłonią resztę łaty. Jutro spróbujemy ją przebić. Dziś nie jesteśmy zresztą do tego przygotowani. Nie mamy odpowiedniego sprzętu, który jest nam potrzebny, by móc ewentualnie wejść do tych lochów, jeśli, oczywiście, się tam znajdują – stwierdziła niespodziewanie Maria.
Było to rozsądne. Poparł ją Mateusz. Naczytał się sporo o niebezpieczeństwach grożących odkrywcom starych lochów.
– Bytuje w nich wiele szkodliwych mikroorganizmów. Uaktywniają się dopiero w środowisku obfitującym w tlen. Zakładam, że tam tlenu nie ma. Gdyby któryś z tych mikroorganizmów dostał się do naszego przewodu pokarmowego, mogłoby to wywołać groźne konsekwencje zdrowotne. Być może spoczywają tam też szczątki ludzkie. W tym przypadku musimy zachować szczególną ostrożność – objaśnił Mateusz.
Miał rację. Przypadków zachorowań a nawet zgonów odkrywców starych lochów, krypt czy podziemnych grobowców historia odnotowała bardzo wiele. Kiedy jeszcze nie wiedziano, że przyczyna śmierci jest bardzo prozaiczna, myślano, iż naukowcy ściągnęli na siebie klątwę zmarłych. Taka rzekoma klątwa spotkała odkrywców grobowca faraona Tutanchamona i króla Kazimierza Jagiellończyka.
– Klątwa czyhała również na odkrywców krypty grobowej Reiswitzów w Tworkowie. Profesor Bolesław Smyk z Krakowa odkrył tam rakotwórczego grzyba o nazwie Penicillium Viridicatum Westling. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Również w kryptach w prezbiterium kościoła św. Ducha są groźne grzyby. Będą wkrótce zneutralizowane. Na razie krypty odpowiednio zabezpieczono, tak by mikrobami nie zainfekowali się zwiedzający – ostrzegła Maria.
Barbara i Majewski nic nie powiedzieli. Dyrektor Kowal wzruszył tylko ramionami. Nie był historykiem. Szukanie tajemnego przejścia traktował jako przygodę. Nie pozostało mu więc nic innego, jak zgodzić z resztą i nakazać pracownikom dalsze odsłanianie łaty.
– Myślę, że dobrze by było, aby ktoś pilnował w nocy wykopu. Nie brakuje ludzi, którzy wszędzie zwęszą jakiś skarb. Ktoś może przyjść i dostać się do lochów. Może go tam spotkać jakieś nieszczęście. Tu obok jest kontener dla pracowników firmy remontującej zamek. Ściągnę stróża z jakiejś budowy, która mi podlega – zaproponował.
– Musimy koniecznie tak zrobić – wtrąciła się Maria
– Kilka lat temu koparka przypadkowo odkopała na Ostrogu przy ul. Agnieszki dzban pełen XIV-wiecznych groszy praskich. Z kilkudziesięciu sztuk odzyskaliśmy tylko kilkanaście. Resztę ukradła okoliczna ludność – dodała
Maria mówiła o tzw. skarbie intencjonalnym na Ostrogu. Dawniej w tej dzielnicy Raciborza znajdowały się bagna i mokradła. Zapewne jakaś kolumna kupców została nagle zaatakowana przez rozbójników. Dzban pełen praskich groszy utonął w bagnie albo został odpowiednio wcześnie zakopany. Jego właściciel, być może uciekając, miał nadzieję, że uda mu się kiedyś odzyskać swoją własność.
Około godz. 17.00 Mateusz, dyrektor Kowal, Barbara i konserwator Majewski postanowili udać się do domów. Na dziedzińcu pozostała tylko Maria.
Robotnicy przynieśli z magazynu krzesło. Maria usiadła na nim nad brzegiem wykopu. Bacznie przyglądała się dalszej pracy robotników. Około godz. 19.00 przyszedł stróż wezwany przez dyrektora Kowala. Starszy, szpakowaty pan, ubrany w stare dżinsowe ogrodniczki i kawową koszulką polo. Przyprowadził ze sobą dużego wilczura Atosa. Pies od razu położył się na ziemi i spokojnie łypał oczami na krzątających się przy nim ludzi.
– Przebywanie nocą na zamku trochę mnie przeraża. Z psem będę się czuł bezpieczniej – powiedział stróż do Marii.
Pomyślała, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na tym człowieku. Ma strzec wielkiej tajemnicy zamku. Ale czy ta tajemnica jest w zasięgu ręki? W myślach konstruowała scenariusz jutrzejszych wydarzeń.
Za cegłami na pewno znajduje się wejście do starego lochu. Dojdziemy nim do starych piwnic pod częścią mieszkalną. A co dalej? Może zwiedzimy inne zamkowe podziemia. Nikt nigdy ich nie widział. Żadnemu archeologowi nie udało się do nich dotrzeć. Nie mogą być głęboko. Zamek leży przecież nad Odrą. Poniżej pewnego poziomu wdarłaby się do nich woda.
Około godz. 20.00 było już ciemno. Robotnikom udało się odsłonić resztę łaty. Miała wysokość 1,5 i szerokość około pół metra. Poniżej niej dno baszty dalej wyścielały bezładnie rozrzucone kamienie.
– A więc piwnica pod basztą miała głębokość niewiele ponad trzech metrów. Zapewne składały się na nią dwa poziomy użytkowe. Strop nakrywający zejście do najniższego poziomu, z którego, z kolei, prowadziło przejście do lochów był pewnie dość solidny. W podłodze była na pewno zamaskowana klapa. Najeźdźcy mogli zdobyć zamek a część obrońców uciekała tędy za Odrę. Ale czy rzeczywiście loch za ceglaną łatą kryje wejście do tego przejścia? – Maria sama sobie zadawała pytania.
Poszła do domu krótko przed godz. 21.00. Robotników już nie było. Przed odejściem nakryli wykop grubą czarną folią. Miała go uchronić przed obitym letnim deszczem, który mógł lunąć w nocy. Na brzegach folii robotnicy ułożyli cegły.
Maria odchodząc widziała, jak stróż leniwie przechadza się po zamkowym dziedzińcu. Obok niego ospale kroczył pies. Ogarnięty ciszą zamek powoli zasypiał. Wyszła na ul. Zamkową i – dalej – skierowała się w stronę kościoła p.w. św. Jana Chrzciciela. Nie myślała już o wielkich tajemnicach. Sporządzała w myślach listę rzeczy, które musi jutro wziąć ze sobą.
– Mocna latarka, solidne ubranie robocze, maseczka na twarz, kask. Przydałby się aparat tlenowy – wyliczała.
Zastanawiało ją, kto pierwszy zdecyduje się włożyć głowę w czarną otchłań, która kryje się za ceglaną łatą? Nie wiedziała, że zadanie nie będzie takie łatwe.
Następnego dnia Maria, która ostatnia poszła wczoraj do domu, przyszła na zamkowy dziedziniec już około godz. 6.00. Na dworze świtało, a ona z wypchaną po brzegi reklamówką prawie biegła w kierunku zamku. W reklamówce niosła stare robocze ubranie, z którego korzystała zawsze podczas każdych prac wykopaliskowych. Miała też żółty kask, który dał jej znajomy, pracownik jednej z raciborskich firm budowlanych. Największą wagę przywiązywała do maseczki na twarz. Tą dał jej sąsiad z bloku, który korzysta z niej w swoim zakładzie pracy. W zestawie znalazła się też latarka. Zabrakło tylko aparatu tlenowego.
– Trudno, będziemy się musieli obejść bez aparatu. Poczekamy chwilę aż do lochu najdzie trochę powietrza. Na pewno panuje tam duży zaduch. Lepiej nie wchodzić od razu – pomyślała sobie Maria.
Mimo wczesnej pory, na zamkowym dziedzińcu spacerował stróż sprowadzony wczoraj przez dyrektora Kowala. Widać było, że jest niewyspany. U jego boku leniwie kroczył duży wilczur. Pies miał jeszcze zaspane oczy. Zapewne spokojnie spał całą noc, czekając tylko na sygnał swojego pana w razie nadchodzącego niebezpieczeństwa.
– Nie mogłem zasnąć przez całą noc. Wciąż dręczyła mnie myśl, że ktoś się tu zakradnie i będzie chciał wejść do podziemi. Wie Pani, że jak człowiek za młodu nasłucha i naczyta się o duchach, to potem w takich miejscach wyobraźnia działa. Myślałem, że z tej dziury wylecą jakieś zjawy chcące ukarać kogokolwiek za naruszenie ich spokoju – zwierzył się Marii stróż.
Poczuł się raźniej, gdy w bramie wjazdowej do zamku zobaczył Mateusza. Było kilka minut po godz. 6.00.
– Dzień dobry. Widzę, że nie tylko ja jestem niezwykle podekscytowany, tym co ma tu dziś nastąpić – rzekł do Marii.
Na twarzy stróża malowało się tymczasem zmęczenie. Wiedział, że może już teraz iść spokojnie położyć się spać. Tajemnica baszty niezbyt chyba go obchodziła. Ukłonił się lekko i – włócząc nogami – powędrował do baraku robotników. Tam położył się spać. Jego pies natomiast, zdecydował się zostać. Jakby wiedział, co będzie dalej, bo ułożył się wygodnie nad brzegiem wykopu zasłoniętego grubą, czarną folią.
– Barbara z Majewskim mają przyjść tuż po godz. 7.00. Mamy prawie godzinę czekania – powiedział Mateusz.
– Robotników jeszcze nie ma. Możemy powoli ściągnąć folię – odparła Maria.
Usunięcie folii zajęło im kilkanaście minut. Gdy składali ją w kostkę, od strony parku, drogą wyłożoną z płyt betonowych, na dziedziniec weszli Barbara i Majewski. Byli bardzo rozbawieni. Okazało się, że po drodze snuli domysły, jak to ze starego lochu ucieknie im duch księżnej Ofki i będzie teraz straszył na zamku.
– To byłaby super rzecz. Każdy chciałby zobaczyć ducha i pewnie coraz więcej turystów przyjeżdżałoby do Raciborza obejrzeć naszą Ofkę, koniecznie w białej szacie– mówiła Barbara.
– O ile wiem, to była świątobliwa kobieta. Trzeba by było wymyślić jakiś powód jej ziemskiej wędrówki. Straszą przecież duchy grzeszników – zreflektował się Majewski.
– Może Ofka będzie pokazywać się na dachu zamkowej kaplicy i prosić o przebaczenie dla grzesznych mieszkańców Raciborza – zaśmiał się Mateusz.
Dyskusja toczyłaby się zapewne dłużej, gdyby nie nadejście dyrektora Kowala. Za nim szła trójka młodych chłopców.
– Przyjąłem ich do pracy sezonowej. Kiedyś ponoć pomagali przy pracach wykopaliskowych w Rynku. Mówili, że znają już archeolog Marię i wiedzą jak kopać w takich miejscach – oświadczył dyrektor.
Maria poznała trzech chłopców. Pomagali jej w 1998 r. przy odkrywaniu starego cmentarzyska przy kościele św. Jakuba w Rynku. Rzeczywiście znali się na rzeczy. Nie robili nic na siłę. Byli bardzo cierpliwi. No i mieli już jakieś doświadczenie.
– No to do roboty chłopaki. Musicie ostrożnie usunąć spoiwo pomiędzy cegłami i wyciągnąć jedną z nich. Dalej pójdzie wam już łatwo – zakomenderowała Maria.
Chłopcy chwilę się wahali. Widać było, że mają stracha, bo trzęsły im się ręce. Po kilku minutach się pozbierali i zaczęli poluzowywać jedną z cegieł. Trwało to kilkanaście minut. Wreszcie ją wyciągnęli. W tym momencie była już przy nich Maria. Przyłożyła do dziury latarkę. Zajrzała i aż ją zamurowało.
– Ktoś chyba nie chce, by tam iść. Wydaje mi się, że za łatą jest druga ściana – oświadczyła.
Mateusz, Barbara, Majewski i Kowal stali nieruchomo. Mieli trochę zasmucone miny. Myśleli, że wejdą dziś do starych lochów a tu następna przeszkoda. Pytali w myślach samych siebie, czy uda się jeszcze dziś sforsować drugą ścianę.
Robotnicy usuwali kolejne cegły. Gdy wyciągnęli ostatnią z nich, oczom wszystkich ukazała się czarne drzwi, coś w rodzaju solidnej furty broniącej dostępu do więziennej celi. Tkwiły mocno w kamiennej framudze. Nie miały klamki ani żadnego uchwytu. Widać było tylko otwór na klucz.
– Klucza wprawdzie nie mamy, ale z zamkiem nie powinniśmy mieć większych kłopotów. Oby drzwi nie były zaryglowane od wewnątrz – stwierdziła mocno zaskoczona Maria.
– Dobrze, ale kto otworzy zamek? – zapytała Barbara.
Jeden z chłopców o imieniu Jacek podszedł do drzwi i naparł na nie. Niestety nie ustąpiły. W tym momencie wyciągnął z kieszeni kawałek drutu, który przed chwilą znalazł na dziedzińcu. Zrobił z niego wytrych, włożył go w otwór zamka i chwilę nim manipulował. Na nic.
– Cały mechanizm jest zardzewiały. Trzeba będzie wyważać – ocenił krótko.
Sprawa wydawała się beznadziejna. Wyważyć. Ale jak? Z każdej strony drzwi mocno przylegały do kamiennej framugi. Potrzebny byłby chyba taran. Jacek zdecydował się jednak raz jeszcze użyć wytrychu. Manipulował przy zamku w wielkim skupieniu. Wyglądał teraz trochę jak Kwinto z filmu Vabank.
Po chwili znalazł punkt zaczepienia, ale mechanizm nadal stawiał skuteczny opór. Jacek uderzał pięścią w drzwi, w miejsce, w którym powinien tkwić zamek. Pomogło, bo wytrych lekko się poruszył.
– O, chyba coś to daje. Mechanizm puszcza – powiedział, lekko się uśmiechając.
Dalej uderzał w drzwi. Wytrych, milimetr po milimetrze, obracał mechanizm zamka. Minęło dziesięć minut. Chłopak chwycił wytrych oburącz i mocno naparł. Pomogło, zamek dał za wygraną. Słychać było, jak blokada wyskoczyła z rowka w kamiennej framudze. Drzwi jednak nie ustąpiły. Drewno, z którego je zrobiono, napęczniało od wilgoci. Chłopcy w trójkę oparli się o drzwi i pchali. Siła trojga wystarczyła. Drzwi przesuwały się w kierunku lochu. Za chwilę otworzyły się całkowicie. Gdy stały otworem chłopcy natychmiast odskoczyli.
Do wejścia podeszła Maria. W czarną otchłań skierowała mocny strumień światła ze swojej latarki.
– Korytarz wysokości około półtorej metra i długości około sześćdziesięciu metrów. Dalej jest zapewne załom w lewą stronę, bo światło – choć wątłe – pada na ścianę. Ściany są murowane. Cegła palcówka, zapewne z przełomu XIII i XIV wieku. Na murach zacieki. We wnętrzu panuje wilgoć i nieprzyjemny zapach, taki jaki wydziela zanieczyszczona Odra. Podłoga wyłożona ociosanymi kamieniami – recytowała niczym wprawiony budowniczy.
Gdy skończyła, odwróciła się w kierunku Barbary, Mateusza, Majewskiego i Kowala. Była uśmiechnięta.
– Kto idzie pierwszy – zapytała.
– Poczekajmy aż napłynie tam trochę świeżego powietrza – odpowiedziała Barbara.
Maria już jej nie słuchała. Poszła do starej słodowni, by się przebrać. Mateusz pobiegł do baraku, gdzie spał stróż. Również wziął ze sobą stary kombinezon, kask, maseczkę i latarkę. Barbara była zdecydowana wejść do lochu z nimi. Tego dnia specjalnie założyła wytarte dżinsy i stare buty sportowe. Od Jacka pożyczyła górę roboczego ubrania. Pobiegła do baraku i kiedy wyszedł z niego Mateusz, weszła i wyszperała na półce jakiś stary kask.
Cała trójka po chwili stała przed wejściem do lochu. Ustalili, że prowadzi on w kierunku budynku bramnego, a więc na północ. Kowal i Majewski stali na skraju wykopu. Wiedzieli, że bez opieki specjalistów Maria, Barbara i Mateusz nie powinni tam wchodzić. Korytarz może się przecież zawalić. Zdawali jednak sobie sprawę, że chęć odkrywania nieznanego jest tak mocna, że względy bezpieczeństwa odchodzą często na drugi plan. Nie pozostało im więc nic innego, jak asekurować trójkę śmiałków i w razie konieczności wezwać pomoc.
Ekipa odkrywców stała w szeregu. Nikt nic nie mówił. Nagle Maria głośno chrząknęła. Trochę się bała, ale ruszyła wreszcie przodem. Z pochyloną głową, opierając jedną rękę o ścianę lochu, w drugiej trzymając latarkę. Za nią wszedł Mateusz i Barbara. Szli bardzo powoli.
Podziemny korytarz – obniżając się coraz bardziej w stosunku do poziomu zamkowego dziedzińca – ciągnął się pod ruinami części mieszkalnej zamku. Przeszli ostrożnie czterdzieści pięć metrów. Od załomu dzieliło ich już tylko piętnaście metrów. W miarę posuwania się do przodu nabierali odwagi. Szli coraz szybciej. Wyglądali teraz jak zuchwali, pewnie swego odkrywcy. Kiedy doszli do załomu, przystanęli.
– Nigdy bym się nie spodziewała, że korytarz może prowadzić jeszcze głębiej. Jesteśmy chyba pomiędzy budynkiem bramnym a kaplicą zamkową – powiedziała ostrzegawczo Maria.
Stała przed schodami prowadzącymi jakby w głąb ziemi. Korytarz w tym miejscu się skończył. Schody znajdowały się po lewej stronie. Oznaczało to, że prowadzą w miejsce, w którym wejście do kaplicy graniczy z dziedzińcem. Miały długość około dziesięć metrów.
Barbara i Mateusz byli równie zdumieni jak Barbara. Stopnie tej tajemnej klatki schodowej były wykonane z kamienia. Od dołu wiało chłodem. Światło latarki wpuszczone w głąb pomieszczenia zatrzymywało się na podłodze jakiegoś pomieszczenia. Mateusz swym bystrym okiem dostrzegł ułamaną rękojeść pochodni, która tkwiła w ścianie na końcu schodów, tuż przy wejściu do tajemniczego pomieszczenia.
Maria, Barbara i Mateusz zastanawiali się, czy warto iść dalej. Mieli przed sobą schody prowadzące w dół do jakiegoś tajemniczego pomieszczenia. Za sobą około sześćdziesiąt metrów średniowiecznego lochu prowadzącego od miejsca, w którym stała niegdyś baszta obronna. Próbowali obliczyć na jakiej głębokości teraz się znajdują.
– Jesteśmy ze trzy lub cztery metry pod ziemią. Klatka schodowa ma pięć lub sześć metrów długości. Pomieszczenie do którego prowadzi może się więc znajdować nawet ponad sześć metrów pod ziemią. To bardzo dziwne. Kiedy prowadziliśmy badania archeologiczne na dziedzińcu zamku, już na poziomie od dwóch do trzech metrów trafialiśmy na calec, czyli grunt, w który jeszcze nigdy nie ingerował człowiek – stwierdziła Maria.
– To dziwne, że nigdy też nie trafiliście na podziemne przejście – dodała – trochę z przekąsem – Barbara.
– Ostatnim człowiekiem, który mógł tu przebywać był chyba Schneider. Naniósł na swoją mapę, to co widział i schował ją w sygnaturce kaplicy zamkowej. Legendy o zamkowych lochach zachowały się wprawdzie wśród raciborzan, ale, tak naprawdę, nikt nic dokładnego o nich nie wiedział. W XVIII i XIX w. lata świetności zamek miał już przecież za sobą. Książęta raciborscy woleli mieszkać w pocysterskich Rudach. Na zamku rezydowali tylko ich urzędnicy. Komu zależało na odkrywaniu starych tajemnic. Schneider na pewno poinformował księcia o swoim odkryciu, ale ten zapewne kazał trzymać język za zębami. Taka informacja mogła wzbudzić niepotrzebną sensację. Dawniej pomyślano by o wielkich skarbach w zamkowych lochach. Na pewno znalazłoby się kilku odważnych, którzy, od strony klasztoru dominikanek, próbowaliby się dostać pod Odrą na zamek. A tak przejście zostało owiane tajemnicą i nam potomnym pozostawiono szansę jej rozwiązania. Możemy być niezmiernie zadowoleni, że ten dreszczyk emocji właśnie nam przypadł w udziale – objaśnił na swój sposób Mateusz.
W lochu panował półmrok. Jego sklepienie i schody oświetlały tylko latarki. Cała trójka stała sztywno przed schodami. Maria, zazwyczaj odważna, spoglądała na Mateusza i Barbarę. Liczyła, że ktoś z nich zdecyduje się na pierwszy krok. Spojrzenia odkrywców co jakiś czas splatały się ze sobą. I po raz pierwszy Mateusz z Barbarą zauważyli w oczach Marii strach.
– Wybaczcie. Czuję się trochę zbyt zuchwała. Niech ktoś z was idzie teraz pierwszy – wykrztusiła Maria.
– To ogromne ryzyko. Kamienne schody są wprawdzie solidne, ale nie wiemy, w jakim stanie jest sklepienie komnaty pod kaplicą – odparł Mateusz.
Odważnego nie było. Cała trójka stała więc w milczeniu przez kilka minut.
– Pal licho. Nie możemy się teraz cofnąć. Żal nie wiedzieć pierwszemu, co się tam znajduje. Idę pierwsza – oświadczyła Barbara.
Nie czekając na odpowiedź ze strony Mateusza i Marii, oświetliła sobie schody i poczęła powoli schodzić. Zastanawiała się chyba nad każdym krokiem. Jej lewa ręka cały czas szukała oparcia w ścianie. Drugi szedł Mateusz. Świecił na sklepienie tej podziemnej klatki schodowej. Cały czas czegoś wypatrywał. Nie dojrzał jednak nic poza solidną cegłą palcówką. Dla Marii, która szła za nim, palcówka jednak wiele znaczyła. Zastosowanie tego budulca świadczyło, że korytarz ze schodami i zapewne podziemna komnata zostały wybudowane w XIII lub XIV w.
– Te podziemne lochy budowano jeszcze w średniowieczu. Stawiałabym na XIII lub XIV w – odezwała się Maria.
– Być może powstały jeszcze za rządów księcia Przemysła, budowniczego murowanego zamku. Jeśli książęca siedziba miała mieć jakieś stare lochy, to właśnie wtedy był najlepszy czas na ich budowę…– odparł Mateusz.
Nie zdążył jednak nic więcej powiedzieć, bo usłyszał jęk zachwytu Barbary.
– To niesamowite. Tu nie było nikogo z dobrych kilkaset lat – powiedziała zdumiona.
Stała w małym pomieszczeniu o wymiarach około pięć na pięć metrów, przypominającym kościelną kryptę. Komnata miała zaledwie półtorej metra wysokości.
– Ja chyba śnię. Jeśli w skrzyniach jest to, o czym myślę, to mamy sensację – powiedział, niezwykle podniecony, Mateusz.
Komnatę wypełniały drewniane skrzynie przypominające wielkie szkatuły. Stały – ustawione jedna na drugiej – pod ścianami. Wąskie przejście pomiędzy nimi prowadziło od schodów do samego środka komnaty.
Każda ze skrzyń była zaopatrzona w metalowe okucia. Na skoblach tkwiły wielkie, archaiczne kłódki. Mateusz szybko policzył. Skrzyń było ponad 30. Maria i Barbara z wielkim nabożeństwem dotykały starych kłódek. Wydawało się, że wręcz głaskają wieka starych kufrów. Już samo odkrycie miało dla nich wielkie znaczenie. Nie chciały, na razie, zaglądać do środka.
Mateusz nie wykazał tak wielkiego nabożeństwa. Na samym środku wolnej przestrzeni stała największa skrzynia. W strumieniu światła latarki Mateusz dostrzegł, że została zbita z dębowego drewna. Jej okucia były bardziej ozdobne. Sprawiała wrażenie, że kryje rzecz najcenniejszą. Mateusz chwycił zuchwale kłódkę zwisającą na skoblu skrzyni i mocno pociągnął. Miał szczęście. Kłódka co prawda nie ustąpiła, ale mocowanie skobla okazało się nagryzione zębem czasu przez co się zerwało. Dopiero teraz Mateusz nabrał szacunku do drewnianej szkatuły. Zdał sobie sprawę, że postępuje jak barbarzyńca. Przecież sama kłódka i skobel stanowią cenne zabytki.
– Zobaczcie, przed nami stoi otworem tajemnica jednej ze skrzyń – jego głos rozległ się po ogarniętej ciszą komnacie.
Począł rozglądać się za Marią i Barbarą. Strumień światła jego latarki szybko spenetrował całe pomieszczenie. Obie odkrywczynie nadal przypatrywały się skrzyniom przy północnej ścianie. Dopiero głos Mateusza obudził je z tego swoistego letargu. Nic nie mówiąc podeszły do swojego kompana i wzbiły wzrok w największą szkatułę, której wnętrze lada chwila miało się ukazać całej trójce.
Mateusz ujął wieko skrzyni za boki i począł powoli je podnosić. Trwało to kilka sekund. Do wnętrza szkatuły zaraz potem wlały się trzy strumienie światła z latarek. Oczom odkrywców ukazały się jakieś starodruki.
– To chyba inkunabuły, czyli rękopisy powstałe jeszcze przed końcem XV w. – ocenił Mateusz.
Na nic zdały się jednak same przypuszczenia. Należało wziąć jedną z ksiąg i spróbować odczytać fragment jej treści. Tu na miejscu mógł się o to pokusić jedynie Mateusz. Na co dzień pasjonuje się badaniem średniowiecznych dziejów Raciborza i całego Śląska. W tym fachu znajomość łaciny jest nieodzowna. A do XVI w. to ona była dominującym językiem przy sporządzaniu dokumentów, nie mówiąc już o księgach liturgicznych. Przed reformacją Marcina Lutra nikt nie odważył się dokonać przekładu Biblii z łaciny na język narodowy.
Cała trójka zdawała jednak sobie sprawę, że oględzin ksiąg dokonuje się w zaciszu pracowni. Mogą być przecież mocno sfatygowane. Wystarczy nieumiejętny chwyt i cała księga może się rozlecieć w rękach.
Maria, Barbara i Mateusz nie chcieli jednak wychodzić z komnaty tak samo ciekawi, jak do niej wchodzili. Ich udziałem stało się wielkie odkrycie. Musieli przecież wiedzieć, co dokładnie mają przed sobą.
– Mateusz, weź delikatnie jedną z ksiąg. O tą na samym wierzchu. Musimy wiedzieć, co to jest – oświadczyła Barbara.
Mateusz nie zwlekał z wykonaniem tego polecenia. Powoli włożył ręce do skrzyni i podważył ogromną, grubą księgę, która spoczywała na samym wierzchu, przykrywając wiele innych, które znajdowały się w szkatule. Grzbiet księgi miał długość około czterdziestu centymetrów. Miała grubość nie więcej jak dziesięciu centymetrów. Okładki zostały oprawione w skórę.
Mateusz powoli podniósł to wielkie dzieło, a Barbara zamknęła skrzynię. Księga spoczęła na wieku. Mateusz z wielkim nabożeństwem ją otworzył. Był to rzeczywiście rękopis wykonany na pergaminie, na dodatek pięknie zdobiony. Poszczególne karty, a było ich ze sto, mocno już pożółkły.
– Cała księga jest w dość dobrym stanie. Chyba służył jej klimat w komnacie pod kaplicą – oświadczył Mateusz.
Dopiero teraz wszyscy zdali sobie sprawę, że w pomieszczeniu, w którym byli panuje suche, ostre powietrze. Dochodził tu wprawdzie z korytarza specyficzny zapach Odry, ale nie towarzyszyła temu wilgoć. Rzeczywiście, w tym podziemnym inkubatorze wiele rzeczy mogło trwać wiecznie. Jedynie mocowanie skobla w skrzyni przegrało z czasem.
– To niesamowite. Chyba nikt nie przypuszczał, że mogło się to gdzieś zachować – krzyknął nagle Mateusz.
– Mów, co to. Nie bądź taki tajemniczy – zapytała szybko Maria.
– Przed nami, drogie panie, leży księga zmarłych konwentu dominikanek p.w. św. Ducha w Raciborzu – oświadczył Mateusz.
Długo trzymał w ręku niezwykłą księgę. Z wielkim nabożeństwem przewracał pergaminowe stronice i wczytywał się w ręcznie dokonane wpisy. Wydawało się, że zapisuje w swej pamięci, już tu na miejscu, wszystkie nazwiska tam zawarte.
Dla Marii ta długa chwila przerodziła się prawie w całą wieczność. Nerwowo rozglądała się na boki. Patrzyła tępym wzrokiem na pozostałe skrzynie. W rzeczywistości mało ją interesowały. Co chwila zerkała bowiem na Mateusza. Chciała również wziąć do rąk księgę zmarłych czyli nekrologi będące swego rodzaju klasztornymi aktami stanu cywilnego. Tyle, że z średniowiecza, kiedy o urzędach stanu cywilnego jeszcze nie słyszano a właśnie w nekrologach zapisywano informacje o mnichach bądź mniszkach z danego konwentu a także osobach, których szczątki spoczywały w klasztornej świątyni.
Maria wiedziała, że dzięki księdze dowie się w końcu, kto spoczywa w prezbiterium kościoła p.w. św. Ducha (obecnie budynek Muzeum). Sześć lat, od roku 1992 do 1998, odkrywała tu kolejne pochówki zakonnic, możnowładców i, jak wiele na to wskazuje, książąt raciborskich z linii Piastów i opawskich Przemyślidów. W 1994 roku szczątki ludzkie odkryto na miejscu nieistniejącej już, niestety, kaplicy p.w. św. Dominika, przylegającej niegdyś do prezbiterium i kryjącej, do początku XIX w., szczątki świątobliwej Eufemii zwanej też Ofką.
Mimo że odkrycia w kościele dominikanek odbiły się szerokim echem w całej Polsce a nawet w Europie (mówiono o nich na wielu międzynarodowych kongresach archeologicznych i antropologicznych), to Maria czuła ogromny niedosyt. Antropolodzy wskazali jej, ile osób zostało tam pochowanych. Wiedziała, dzięki nim, które z szczątek należały do kobiet, a które do mężczyzn. Nie wiedziała jednak najważniejszego. Kto dokładnie został tu pogrzebany. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z nekropolią książęcą. Nekrologi klasztoru mogły dać odpowiedź na wiele pytań.
– Sięgają od lat 30. XIV w. do początku wieku XV. Powinny więc tu być wszystkie dane dotyczące pierwszych zakonnic raciborskiego konwentu i osób pochowanych w prezbiterium i kaplicy św. Dominika. Prezbiterium powstało co prawda na początku XIV w., dokładnie w 1306 r., ale sąsiadujący z nim kościół św. Ducha konsekrowano dopiero w 1334 r. Pierwszego pochówku dokonano więc chyba nie wcześniej jak w 1335 r., bo ta data jest najstarsza z nekrologu. Księgę kończy data 1432 . Pół pergaminu pod nią pozostało puste. Jestem pewny, że siostry, wykorzystując tajne przejście, przeniosły swoją bibliotekę i archiwum na zamek w obliczu jakiegoś zagrożenia. W skrzyniach mogą być też inne cenne rzeczy. Być może szaty liturgiczne, wyroby ze złota i srebra – mówił Mateusz, głęboko wierząc, że tak będzie.
Nekrologi dostały się wreszcie do rąk Marii.
– Data 1432 oznacza, że siostry obawiały się najazdu czeskich taborytów. Wiemy, że w 1433 r. pustoszyli księstwo raciborskie. Podczas wykopalisk na raciborskim Rynku odnalazłam warstwę spalenizny. Według mnie pochodziła ona właśnie z I połowy XV w. Sądzę, że potwierdza to przekazy o spaleniu Raciborza przez owych taborytów. Siostry chyba w pośpiechu ratowały wtedy swój dobytek – oświadczyła Maria.
– A więc czemu te cenne eksponaty nigdy nie wróciły do klasztoru, tylko do czasów nam współczesnych spoczywały w tajnej komnacie kilka metrów pod kaplicą p.w. św. Tomasza Kantauryjskiego? – zapytała Barbara.
– Czasy były niespokojne. Tu archiwalia były bezpieczne. Nikt niepożądany nie miał do nich dostępu. Z czasem siostry, które wiedziały o tym schowku zmarły. Tajemnicę przekazały przed śmiercią tylko nielicznym zakonnicom, zapewne każdej przeoryszy konwentu. Te zapewne przysięgały w obliczu Boga nikomu jej nie wyjawić. Po śmierci księcia Walentego Przemyślidy (1521) nie było już komu dbać o zamek. Późniejszy pan na zamku, margrabia Jerzy Hohenzollern, był protestantem i to świetnym poborcą podatkowym, bo za dochody z księstwa raciborskiego wybudował sobie w Roth pod Norymbergą okazały zamek myśliwski. To oczywiste, że nikt nie wtajemniczył go w sprawę. Zamek zresztą i później miał pecha. Książęta piastowscy nigdy już tu nie zamieszkali. Rezydowali tu jedynie urzędnicy. To chyba z tego powodu krąg wtajemniczonych zawęził się w zasadzie do samych zakonnic. Kiedy na początku XIX w. Prusacy sekularyzowali śląskie klasztory, wygoniono i raciborskie dominikanki. Dominikanie z Krakowa, którzy być może znali tajemnicę, nie mieli możliwości, by zabrać po cichu cenny skarb. I tak pamięć o nim, wraz ze śmiercią ostatnich dominikanek, zamarła. Do naszych czasów, drogie panie, przetrwała zaś tylko legenda o tajemnym przejściu pod Odrą – odpowiedział Mateusz, uznając całą sprawę za wyjaśnioną.
W rzeczywistości tak nie było. Barbara zapytała szybko o rzecz najbardziej oczywistą:
– Mateusz! Ale gdzie jest to przejście, dzięki któremu przyniesiono tu z klasztoru ten skarb?
Mateusz milczał.
Był to w istocie problem. Rozkopano fundamenty baszty. Natrafiono na stary loch. To nieznane nikomu przejście doprowadziło trójkę poszukiwaczy do tajemniczej komnaty wypełnionej skrzyniami, z których jedna kryła księgę zmarłych klasztoru dominikanek. A przejścia pod Odrą jak nie ma, tak nie ma.
Mateusz, Maria i Barbara wyszli z tego powodu z komnaty trochę zasmuceni. Szli powoli długim korytarzem. W końcu przeszli kamienną framugę i znaleźli się na dnie głębokiego wykopu, który odsłonił fundamenty baszty. Na jego krawędzi stali: konserwator Majewski, dyrektor Kowal i ściągnięty przez niego stróż.
– Co się stało, że tak długo was nie było. Myśleliśmy, że zawalił się na was jakiś strop i trzeba wezwać pomoc – pierwszy, trochę zdenerwowany, odezwał się konserwator Majewski.
– Widzę po ich minach, że coś odkryli – dodał dyrektor Kowal.
– Panie dyrektorze, proszę sprowadzić tu szybko tych trzech chłopców, którzy tak dzielnie kopali przy odsłanianiu fundamentów baszty. Potrzebny jest nam również samochód dostawczy – oznajmiła krótko Barbara.
Mateusz pierwszy wygramolił się z wykopu. Opowiedział Majewskiemu i Kowalowi, co znaleźli. Oboje byli zachwyceni.
Dwie godziny wystarczyło, by zjawili się trzej wspomniani chłopcy i samochód dostawczy z firmy dyrektora Kowala. Do około godz. 20.00 wieczorem wynoszono skrzynie z tajnej komnaty. Załadowane na pace, eskortowane przez radiowóz, pojechały do muzealnego magazynu. Tu konserwator Majewski spisał oficjalny protokół ze znaleziska. Trzydzieści trzy stare, dębowe skrzynie solidnej roboty, kryły zbiory klasztornej biblioteki, liturgiczne szaty, stroje zakonne, kilka srebrnych i pozłacanych zastaw stołowych, lichtarze, przepiękną złoconą monstrancję i srebrny diadem. Od razu odkrywcy ochrzcili go mianem diademu Ofki. Wszak była to córka księcia raciborskiego Przemysła a diadem był przecież tej książęcej władzy symbolem.
Było już kilka minut po północy, kiedy trójka odkrywców wraz konserwatorem Majewskim wyszła z muzealnego magazynu. Upewnili się, czy wszystkie kraty w oknach tkwią mocno osadzone w murach. Kilka razy szarpali klamką chcąc być pewnym, że również drzwi nie ustąpią pod naporem niepożądanych gości.
– Mamy teraz sporo roboty. Wszystkie zabytki trzeba dokładnie zinwentaryzować. Potem historycy będą mieli pole do popisu. Odczytanie księgi zmarłych i reszty rękopisów, wśród których zapewne nie brakuje dokumentów i innych cennych źródeł historycznych zajmie kilka miesięcy. Wiele kart z historii Raciborza zostanie chyba odsłoniętych – podsumował Majewski.
Poszli piętro wyżej. W budynku administracji Muzeum znajduje się służbowe mieszkanie, w którym nocują goście tej placówki. Trójka odkrywców i Majewski nie mieli ochoty iść do domu i tak po prostu przespać się z odkryciem. Wszystkich męczyła jeszcze jedna sprawa. Część wieczoru postanowili spędzić na naradzie.
– Musimy tam jutro koniecznie wrócić. Potrzebne nam będzie stacjonarne źródło światła. Najlepiej jakaś dobra lampa zasilania akumulatorem. Musimy dokładnie obejrzeć komnatę – oświadczył Mateusz, cukrując mocną czarną kawę, która nie miała pozwolić mu zasnąć przez kilka godzin. Świadomość nierozwiązanej zagadki i tak zresztą spędzała mu sen z oczu.
– Nie mogę uwierzyć, że trafiliśmy na komnatę. Weltzel wspomina co prawda o jakimś pomieszczeniu pod kaplicą, ale żeby na takiej głębokości? – mówiła do siebie Maria.
Wzięła do ręki “Kronikę parafii Ostróg” księdza Augustyna Weltzla, jednego z najlepszych raciborskich historiografów. Tym razem przytoczyła inny fragment: Zamek, który opływa Odra, a jedno jej ramię idzie w kierunku tartaku i młyna zamkowego, otoczony jest niskim murem, który jednak od strony Odry znikł. Przy wejściu jest budynek bramny i drewniana izdebka, a obok stare wejście do zamku. Zaraz opodal stoi kościół z ubieralnią [zakrystią], która grozi jednak zawaleniem, pod nią izby i strych. Pod kościołem jest sklepione pomieszczenie i więzienie. Ponadto jedna piwnica na wino i dwie sklepione na piwo, za nimi spiżarnia kuchenna i jedna sklepiona piwnica. Nad piwnicą schody, stajnia, na prawo jedna izba, dwa pomieszczenia sklepione i jedna sypialnia, na lewo wielka izba, w której odbywają się roki sądowe, jedno pomieszczenie sklepione, jedna izdebka i mała sypialnia. W górnej kondygnacji jest jedna większa sala, jedna izba i sypialnia, naprzeciw komórka. Dach jest jeszcze dobry, a pod nim trzy puste pomieszczenia oraz zbrojownia. Za tym jest budynek, w którym znajduje się zegar, naprzeciw skład, wielka kuchnia, obok alkowa, izba, sień, poniżej wielka stajnia. Na trzeciej stronie sklepiona piekarnia i przedsionek, obok dwie stajnie, powyżej izba i alkowa i wielki strych. Dalej znowu stara izba i alkowa drewniana. Obok stare mury z dwoma składami. Wszystko kryte jest gontami. Strażnicy mogą po zamku chodzić wokoło, jednak mury są w wielu miejscach zniszczone.
To dokładny opis zamku z urbarza datowanego na 1595 rok. W tym czasie stała jeszcze baszta choć urbarz o niej nie wspomina. Widoczna jest na planie Saebischa z 1609 roku. Na przełomie XVII i XVIII w. baszta została rozebrana. Z opisu wynika zresztą, że zamkowe obwarowania były wówczas w nienajlepszym stanie.
– Możemy się domyślać, że wrota przejścia prowadzącego do komnaty zamurowano jeszcze w XVII w., zapewne wówczas, gdy burzono basztę. Chyba, co dość dziwne, nikt wówczas nie pokusił się, by sprawdzić, dokąd prowadzi przejście. Gdyby tak się stało, skarb zostałby odkryty. Zaprawa na cegłach, których użyto do zamurowania wejścia nie ma więcej jak 300 lat. Myślę, że z komnaty pod kaplicą jedyne drugie wyjście może prowadzić tylko do wnętrza pomieszczenia bezpośrednio pod podłogą zamkowej świątyni. Baszta musiała mieć jeszcze jakieś inne połączenie – oświadczyła Maria.
– Natrafiliśmy tylko na boczne wejście. Nic więcej tu nie ma – odpowiedziała Barbara.
– Możesz się mylić. Przecież nie kopaliśmy dalej w głąb fundamentu. Ucieszyliśmy się naszym odkryciem i nie robiliśmy nic, by wykluczyć możliwość wystąpienia następnych. Wcale się nie zdziwię jeśli baszta kryje jeszcze jakąś tajemnicę – replikowała Maria.
– Marysia ma rację. Powinniśmy dalej kopać. Szkoda czasu na oględziny tajnej komnaty, jak ją nazywamy. Skoro znajduje się ona jakieś sześć metrów pod poziomem dziedzińca, to fundament baszty może również sięgać tak głęboko. Zresztą zapomnieliśmy także o skarpie. Przejście pod Odrą, jeśli istnieje, musi biec poniżej skarpy, by później, być może już jako szyb, wznieść się aż do baszty – zaczął analizować Mateusz.
Majewski słuchał z zaciekawieniem. Wreszcie wstał i oznajmił, że późnym rankiem prace przy odsłanianiu fundamentów baszty będą kontynuowane.
– Teraz musimy wypocząć. To był dzień zbyt wielu wrażeń – powiedział na odchodne, kierując się w stronę sąsiedniego pokoju, w którym nocował w czasie swej wizyty w Raciborzu.
Maria, Barbara i Mateusz bez słowa opuścili służbowe mieszkanie. Gdy schodzili po schodach usłyszeli, jak Majewski przekręcił klucz w zamku. Maria na dole jeszcze raz sprawdziła, czy drzwi do magazynu są zamknięte. Na dworze umówili się, że na zamku pojawią się ponownie o godz. 10.00.
Następnego dnia Maria wstała o 8.00 rano. Zaraz chwyciła za telefon i zadzwoniła do dyrektora Kowala. Chciała go uprzedzić, że potrzebni będą chłopcy do kopania.
– Majewski już do mniej dzwonił w tej sprawie. Zaczynamy pracę równo o godz. 10.00 – odpowiedział krótko i odłożył słuchawkę. Miał chyba u siebie w gabinecie jakiegoś gościa.
Maria dotarła na zamek już o godz. 9.30. Myślała, że będzie pierwsza. Nic z tego. Mateusz i Barbara klęczeli nad brzegiem wykopu. Wpatrywali się w jego dno, tak jakby chcieli prześwietlić oczyma zalegającą tam warstwę gruzu. Robotnicy zjawili się pięć minut przed omówionym czasem. Przywiózł ich swoim służbowym samochodem dyrektor Kowal. Wraz z nimi przyjechał też Majewski.
– No, chłopaki, brać się do roboty – zakomenderował dyrektor Kowal.
Trzech chłopców zeszło do wykopu. Zaczęli powoli odgarniać kolejne warstwy gruzu. Wszystkim się śpieszyło. Ruchy łopatami stawały się coraz szybsze i coraz brutalniejsze.
– Panowie, trochę się opanujcie. Możecie w ten sposób zniszczyć jakiś zabytek – poskromiła ich Maria. Miała znów wytężony wzrok. Nie uszedł jej uwadze nawet najmniejszy kawałek szkła lub metalu. Wszystko trafiało do woreczków. Zimą przyjdzie czas na oględziny. W zaciszu swojego gabinetu Maria będzie opisywać te cenne dla niej znaleziska.
Chłopcy kopali do godz. 14.00. Później, za zgodą dyrektora Kowala, poszli do domu na obiad. Zgodzili się popracować popołudniu za dodatkowym wynagrodzeniem. Cztery godziny wystarczyły im, by odsłonić kolejny metr fundamentów. Marię, Mateusza i Barbarę przekonało to, że obrana przez nich droga jest dobra. Wcześniej myśleli, że pod basztą jest jakieś pomieszczenie piwniczne. Teraz wiedzą już, że owszem było, ale stanowiło część jakby dużej studni, prowadzącej jak na razie coraz głębiej w dół.
Kolejne godziny coraz bardziej potwierdzały te przypuszczenia. Około godz. 16.00 znów zaczęto kopać. Tuż po godz. 19.00 szyb pod basztą pogłębił się o kolejny metr. Miał już teraz ponad pięć metrów głębokości. Jako że zmierzchało, dyrektor Kowal postanowił zakończyć prace. I znów trzeba było się uzbroić w cierpliwość. Nad skraj pięciometrowego wykopu przydreptał stróż ze swym psem. Był spokojny, ale wcześniej przebąkiwał coś o duchach mogących się mścić za naruszenie spokoju. Dyrektor Kowal, choć w duchu naśmiewając się z lękliwości swojego pracownika, ulżył mu bardzo, gdy załatwił, że patrol policji kilka razy podjedzie patrolować park i przyzamcze.
– Żywych a nie umarłych się bój, człowiecze – powiedział stróżowi.
Rankiem następnego dnia robotnicy przystąpili do pracy już od godz. 8.00. Pilnowała ich Maria. Dyrektor Kowal, konserwator Majewski, Barbara i Mateusz przyszli około godz. 9.00. Poprzedni dzień, bezustannego wpatrywania się w coraz głębszą czeluść, bardzo ich znużył. Początek tego dnia nie dostarczył zbyt wielu wrażeń. Jedynie dwa grosze praskie leżące wśród gruzu na chwilę zelektryzowały całe towarzystwo. Grosze praskie (bili je królowie czescy od początku XIV wieku) wcale jednak nie są rzadkością w miejscach średniowiecznej zabudowy. Zafascynowanie znaleziskiem szybko więc minęło, bo kolejnych groszy już nie znaleziono.
W południe wykop miał ponad sześć metrów głębokości. Dyrektor Kowal wezwał dwóch dodatkowych robotników. Coraz trudniej bowiem było transportować zalegający basztę gruz na powierzchnię.
Tuż przed godz. 14.00, kiedy ekipa robotników chciała już kończyć pracę i pójść na obiad, łopata jednego z nich natrafiła na opór. Łopata się ślizgała. Nie miała punktu zaczepienia. Szybko odgarnięto gruz. Okazało się, że tuż pod nim znajduje się ogromny właz nakryty kutą w żelazie klapą. Kilkanaście minut trwało zanim oczyszczono jego powierzchnię i wyniesiono na górę resztki zebranego gruzu.
– Warto było. Naprawdę warto było dalej kopać – powiedział uradowany konserwator Majewski, choć nie wiedział jeszcze, co dokładnie znajduje się pod włazem.
– Znajdujemy się już poniżej skarpy. Kilka metrów dalej sięgniemy poziomu rzeki – oznajmił Mateusz.
Nikt go jednak nie słuchał.
Kilkaset lat sprawiło, że klapa włazu prawie zespoliła się z ramą wtłoczoną w wyścieloną kamieniami ścianę fundamentu a właściwie studni pod zamkową basztą. Jeden z robotników podważył klapę kilofem. Szło opornie. W końcu puściła. Każdy natychmiast chciał wiedzieć, co jest pod nią. Nikt więc nie protestował, gdy robotnik samowolnie, nie czekając na polecenie, powoli podnosił ją do góry. Znad krawędzi wykopu nie było zresztą tak dobrze widać, jak na samym dole.
– Są jakieś schodki, które obniżają się w kierunku Odry. Strasznie stamtąd cuchnie. Co dalej robić? – wykrzyknął posłusznie robotnik-odkrywca.
-Niech Pan jak najszybciej stamtąd wyjdzie – odparł dyrektor Kowal.
Po chwili każdy z osobna miał możliwość zejścia po drabinie na dół i spojrzenia pod właz. Światło latarki oświetlało jednak niewiele. Ginęło jakby w czarnej kosmicznej dziurze ukazując tylko kilka schodków.
Maria, Mateusz i Barbara wiedzieli, że zejście tym schodkami jest bardzo niebezpieczne. Musieli się więc zadowolić świadomością, że oto są świadkami drugiego ważnego odkrycia. Ta świadomość, zdaje się, chyba im wystarczyła. W tym dniu, zresztą, był to już koniec wrażeń. Nikt nie miał wątpliwości, że dotarto wreszcie do tajemniczego przejścia.
– Skąd jednak Schneider o nim wiedzia. Czyżby tu był? – pomyślał sobie w duchu Mateusz.
Odpowiedzi na to pytanie nikt już nie znajdzie. Ważne jest tylko to, że Schneider miał rację, a pozostawiona przez niego mapa wcale – jak niektórzy myśleli – nie była przejawem fantazjowania.
Po kilku dniach pod właz zeszła ekipa grotołazów z Wrocławia. Majewski nie zgodził się, by wszedł tam wcześniej ktoś niedoświadczony. Fundament baszty do tego czasu pozostawał nakryty płytami pilśniowymi i grubą czarną folią. Cały czas odkrycia pilnowało dwóch stróżów.
Podczas zejścia grotołazów potwierdziły się przypuszczenia z dnia odkrycia włazu. Schody obniżały się w kierunku Odry. Loch, w którym się znajdowały, być dość duży. Miał półtorej metra wysokości i był murowany. Zbudowano go z gotyckiej cegły palcówki. Powstał więc w średniowieczu. Do dziś naukowcy zachodzą w głowę jak to możliwe, że kilkaset lat temu zdecydowano się na taki wyczyn.
Grotołazi swobodnie szli lochem około sześćdziesięciu metrów. Relacjonowali, że było tam bardzo wilgotno. W niektórych miejscach po ścianach strużkami spływała woda. Wszędzie panował gryzący w nos smród. To wpływ mocno zanieczyszczonej Odry.
Po około sześćdziesięciu metrach grotołazi natrafili na taflę wody. Była niesamowicie gęsta. Zbierała się przez długie lata. Prawdopodobnie Odra, wskutek nieszczelności w sklepieniu przejścia, wdarła się tu, chyba na zawsze sprawiając, że podziemna arteria jest już dziś nie do przebycia.
Cóż, nikt już nie przejdzie z klasztoru do zamku tajnym przejściem. Jedynie pisarze będą mieli temat do literackich popisów. W lochu odnaleziono bowiem dwa ludzkie szkielety. Badania antropologiczne wykazały, że należały do młodych ludzi: kobiety i mężczyzny. Spoczęli tu na zawsze jeszcze w średniowieczu. Zmarli przytuleni i zapewne mocno zlęknieni. Na kości jednego z palców prawej ręki młodej dziewczyny tkwił złoty pierścionek z piastowskim orłem. Przy miednicy młodzieńca leżał miecz. Jak wykazały badania pochodził z I połowy XV w.
Przygoda w kryptach
Konwent dominikanów w Raciborzu powstał w latach 1239-1246. W 1246 roku otrzymał on 200 grzywien srebra od księcia raciborskiego Mieszka Otyłego na budowę kościoła, w którym Mieszko chciał być pochowany oraz klasztoru. Z początkami konwentu tak naprawdę wiążę się jednak wiele nieścisłości. Jest prawie pewne, że istniał przed 1241 rokiem, być może już w 1239 roku. Nie wiadomo jednak dokładnie gdzie. Źródła podają, że w 1246 roku, po darowiźnie księcia Mieszka, rozpoczęła się budowa kościoła i klasztoru. Świadkiem przy spisywaniu testamentu Mieszka był przeor raciborskich dominikanów. To właśnie najważniejszy dowód na to, że konwent istniał przed 1246 roku.
Początek kolejnej budowy, wedle źródeł, datowany jest na rok 1258. Wówczas to kolejny książę opolsko-raciborski Władysław wyznacza teren pod klasztor, ale jednocześnie w tym samym roku biskup wrocławski Tomasz II konsekrował klasztorny kościół p.w. św. Jakuba. Trudno o jednoznaczne wnioski. Prawdopodobnie najpierw, po darowiźnie księcia Mieszka, dominikanie wybudowali lub tylko dokończyli budowę kościoła św. Jakuba, a później, za czasów księcia Władysława, dobudowali zabudowania klasztorne. Jako patroni kościoła, obok św. Jakuba, wymienieni: Najświętsza Maria Panna, św. Jan Ewangelista, św. Stanisław, św. Dominik i Wszyscy Święci.
W 1810 roku, po długiej bytności w nadodrzańskim grodzie, bracia musieli opuścić konwikt, bo król pruski zdecydował o sekularyzacji klasztorów. Przepędzono też raciborskie dominikanki i cystersów z pobliskich Rud. Klasztor został zburzony w latach 1823-1829. Niestety dziś prawie nic nie wiemy o jego wyglądzie. Pozostał tylko fragment krużganku klasztornego zaadaptowanego na zakrystię kościoła. Miejsce dominikanów, w ich klasztornych pomieszczeniach, na krótko zajęli ułani z II pułku. Później było tu też starostwo – żywo opowiadała, mimo wczesnej pory, archeolog Maria z raciborskiego Muzeum.
Była godzina 6.00 rano. Promyki słońca powoli rozjaśniały horyzont za budynkiem Urzędu Miasta. Zapowiadał się kolejny pogodny lipcowy dzień. Na targu zaczynał się ruch. Ziewający handlarz rozkładał ospale swój stragan z pieczywem i nabiałem. Obok siwa babinka kładła na ziemię kartonowe pudło a na nie: świeżutkie warzywa z przydomowego ogródka, wiązki suszonych kwiatów, kilka czekolad i buteleczki czeskiej Alpy. Obok stał stary, chyba poniemiecki, dziecięcy wózek. Wszyscy ją tu znają. Mieszka na Ostrogu. Zjeździła ponoć cały świat. Teraz walczy z nudą. Nie musi nic sprzedać, bo na życie wystarcza jej emerytura. Chce być tylko między ludźmi i z nimi rozmawiać. Mówią jej Haneczka.
Maria wraz z dwójką z dwójką studentów archeologii, miejscowym historykiem Mateuszem i miejskim konserwatorem zabytków Barbarą czekała na księdza proboszcza i wojewódzkiego konserwatora zabytków Karola Majewskiego. Anonimowa dla przechodniów piątka ludzi stała w milczeniu. Śledziła wzrokiem latające nad Rynkiem gołębie. Przyglądała się raciborzanom śpieszącym do pracy. Na ich twarzach widać było zniecierpliwienie. Wiedzieli, że ten dzień przejdzie do historii i będzie wyjątkowy. Emocjonujący jak żaden inny. Nawet jak ten, kiedy w czerwcu 1997 r., przed kościołem p.w. św. Jakuba, Maria natrafiła na średniowieczne cmentarzysko, na którym chowano zapewne pierwszych tutejszych ojców dominikanów a może i zamożnych dominikanów.
Kościół powstał ponoć na miejscu wczesnośredniowiecznej świątyni bogini Żywi – zapytała niepewnie Barbara.
To legenda. Niedawno powstała nowa. Odkopaliśmy tu szkielet karła. Nie wiemy czy był to zakonnik. Ten człowiek miał wątłą budowę ciała i dużą głowę. Po powodzi ludzie mówili, że ściągnął na miasto wielkie nieszczęście tak samo jak kopanie wokół Kolumny Maryjnej – odpowiedziała Maria.
Idzie proboszcz z gośćmi – przerwał jej nagle Mateusz.
Z proboszczem i konserwatorem Majewskim przyszedł też ksiądz konserwator z Opola opiekujący się zabytkami diecezji opolskiej. Jest zapalonym historykiem sztuki. Nie chciał opuścić takiego wydarzenia. Przypominało mu trochę otwarcie, w maju 1973 r. na Wawelu, grobu króla Kazimierza Jagiellończyka. W tamtym wydarzeniu uczestniczył obecny papież Jan Paweł II, wówczas kardynał Karol Wojtyła. Odbiło się ono głośnym echem po kraju, bo badacze grobu króla zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach. Jagiellończyk sprowadził ponoć na nich klątwę.
Nie będzie tu chyba podobnych historii – pomyślał z przerażeniem ksiądz konserwator.
Jakby przeczuwając obawy duchownego Maria, tuż po przekroczeniu progu kościoła, nakazała wszystkim wyciągnąć maski na usta.
To chroni przed śmiertelnym Aspergillus flavus, śmiertelnym grzybem o nazwie Kropidlak złocisty. Nie możemy dać gwarancji, że go tu nie ma – oświadczyła stanowczo.
Gdy to powiedziała wszyscy chcieli mieć ten dzień jak najszybciej za sobą choć przez tyle miesięcy przygotowywali się do tego zejścia. Czytali stare zapiski. Analizowali źródła. Myśleli, jakie epokowe wydarzenie ich czeka. I kiedy cel był już w zasięgu ręki zaczęli się wahać. Czy można tak postępować? Czy zmarłym nie należy się spokój?
Jesteśmy już w tym miejscu – przerwał im ksiądz proboszcz.
W posadzce nawy bocznej, na której stał widoczna była kamienna płyta z zatartymi kartuszami herbowymi i XVII-wiecznymi inskrypcjami. Widać było, że jest niesamowicie ciężka. Nic dziwnego. Chroni przecież wejścia do starej krypty kryjącej szczątki zakonników, możnowładców raciborskich i te najcenniejsze, jak twierdzą historycy, czyli książąt raciborsko-opolskich Mieszka Otyłego i jego brata Władysława.
Godzi się w tym miejscu przybliżyć postacie obu książąt. Mieszko Otyłybył najstarszym synem Kazimierza, księcia opolsko-raciborskiego i księżniczki bułgarskiej Wioli. Urodził się w 1220 r. Z mało pochlebnym przydomkiem “Crassus”, to znaczy Otyły lub Gruby figuruje już w XIII-wiecznej “Kronice polsko-śląskiej”. Po śmierci ojca, 13 maja 1230 r., książę wraz z bratem Władysławem przeszedł pod opiekę matki, a następnie pod kuratelę swojego stryja Henryka Brodatego, księcia wrocławskiego o aspiracjach do tronu krakowskiego. W latach 1234 i 1236 Mieszko był ze stryjem na wspólnych zjazdach w Czarnowąsach i Groszowicach koło Opola. Po śmierci Henryka w 1238 roku objął samodzielne rządy na Górnym Śląsku. 19 lutego 1239 roku wystawił swój pierwszy dokument.
Rządził w niespokojnych czasach. W końcu marca 1241 roku jeden oddziałów tatarskich zapuścił się pod Racibórz. Według relacji niejakiego Karola Gromanna, piszącego na początku XIX wieku, który być może miał w ręku zaginioną kronikę (korzystać miał z niej również dziejopisarz Jan Długosz), Mongołowie pojawili się pod Raciborzem tak niespodziewanie, że mieszkańcy ledwie zdążyli zamknąć bramy miejskie. Ofiarą koczowników padły jednak przedmieścia i okoliczne wsie. Potem Mongołowie przekroczyli Odrę zamierzając spustoszyć ziemie na jej lewym brzegu. Zostali jednak pokonani pod Raciborzem przez hufiec księcia Mieszka Otyłego. Jednak na wieść o nadciąganiu głównych sił tatarskich, Mieszko wycofał się i podążył ze swoim rycerstwem pod Legnicę do księcia śląskiego Henryka Pobożnego, syna wspomnianego już Henryka Brodatego.
9 kwietnia 1241 roku pod Legnicą doszło do decydującej bitwy Mongołów z wojskami dowodzonymi przez Henryka Pobożnego. Z początku szala zwycięstwa przechyliła się na stronę polską. Jednak na skutek nieporozumienia, wywołanego okrzykiem jednego z wrogów: “Byegaycze, bijegaycze”, który Mieszko Otyły odczytał jako zachętę do ucieczki, ciągnąc za sobą rycerstwo opolsko-raciborskie. Mongołowie odzyskali utraconą inicjatywę w bitwie. Rycerstwo polskie doznało sromotnej klęski. Stąd pełne goryczy słowa “Gorze szą nam stalo”, które miał wypowiedzieć książę Henryk Pobożny przed swoją śmiercią, widząc wycofujący się z walki hufiec księcia raciborskiego Mieszka. W tym zawołaniu władcy śląskiego, historycy widzą najstarsze zdanie zapisane w języku polskim. Na karty średniowiecznego pergaminu wprowadzić je miał w połowie XIII wieku niejaki Wincenty z Kielczy, przeor raciborskiego konwentu dominikańskiego.
Mieszko Otyły powrócił do Raciborza na przełomie kwietnia i maja. 8 maja 1241 roku wystawił w naszym mieście dokument dla joannitów z Grobnik koło Głubczyc. Niewykluczone, że kierował jeszcze wówczas obroną południowych rubieży księstwa przed Mongołami, którzy w tym czasie ponownie pustoszyli okolice Raciborza. Dopiero po ustąpieniu najeźdźców Mieszko mógł rozpocząć odbudowę zniszczonego księstwa. Hojnie sypał przywilejami. Około 1242 roku wszedł w sojusz z księciem Konradem Mazowieckim, Przemysłem wielkopolskim i Kazimierzem kujawskim. Książę Mieszko był zresztą żonaty z córką Konrada, Judytą. Sprzymierzeńcy najechali zbrojnie ziemię małopolską, ale zostali pokonani, 25 maja 1243 roku, pod Suchodołem przez rycerstwo Bolesława Wstydliwego. Porażka nie zniechęciła jednak raciborskiego Piasta do czynnego popierania swojego teścia w staraniach o tron krakowski.
Mieszko Otyły ciężko chorował. Przypuszcza się, że miał puchlinę wodną. Historycy podejrzewają również, że podczas wyprawy na Kraków książę spadł z konia i ciężko się pokaleczył. Przeczuwając zbliżającą się śmierć, 29 października 1245 roku, kazał sporządzić testament. Wydany w Koźlu akt wyraźnie precyzował kwestię następstwa tronu opolsko-raciborskiego, który miał przypaść młodszemu bratu Mieszka, Władysławowi. Matka Wiola otrzymała jako osobiste, dożywotnie uposażenie grody w Raciborzu i Cieszynie. Pergamin wzmiankuje ponadto raciborskich dominikanów, którym hojny władca przyznał 200 grzywien czystego srebra oraz Krzyżaków, którym przeznaczono 100 grzywien czystego srebra lub stosowny ekwiwalent. Z tymi ostatnimi łączyły księcia Mieszka jakieś stosunki prawdopodobnie przez swojego teścia Konrada mazowieckiego, autora planu sprowadzenia, w 1226 r., rycerzy zakonu niemieckiego przy szpitalu Najświętszej Marii Panny w Jerozolimie do ziemi chełmińskiej.
Mieszko zmarł bezpotomnie 18 lub 22 października 1246 r. Za owe 200 grzywien dominikanie prawdopodobnie rozbudowali w Raciborzu swój klasztor, istniejący zapewne już w 1238 r. W przyklasztornym kościele p.w. św. Jakuba złożyli doczesne szczątki swojego dobrodzieja bądź też przenieśli je tu, po dokończeniu budowy świątyni, z pierwotnego aczkolwiek nieznanego miejsca pochówku.
Brat Mieszka, Władysław urodził się około 1225 roku. Po śmierci ojca księcia opolsko-raciborskiego Kazimierza, małoletni Piast przeszedł pod opiekę matki, a następnie kuratelę stryja Henryka Brodatego. Za sprawą tego ostatniego, wspólnie z matką, przejął władzę na Kaliszem i Rudą koło Wielunia. Starszy brat Mieszko Otyły zaczął w tym czasie rządzić w księstwie opolsko-raciborskim. W 1241 r., jak informuje Kronika wielkopolska, Władysław próbował bezskutecznie powstrzymać Mongołów pod Opolem wraz z księciem Bolesławem Wstydliwym. W niewyjaśnionych do końca okolicznościach, w 1244 roku. rycerstwo wielkopolskie odebrało księciu z Raciborza gród w Kaliszu. W tym samym roku Władysław, wspólnie z władcą śląskim Bolesławem Rogatką, pojawił się na wiecu pod Wrocławiem, na którym szukał pomocy przeciwko Wielkopolanom.
Po śmierci starszego brata, w 1246 r., Władysław objął władzę nad księstwem opolsko-raciborskim. I od razu sporym ciosem dla młodego władcy były podjęte w 1249 r. dwie wyprawy: księcia wielkopolskiego Przemysła na Rudę i biskupa ołomunieckiego Brunona z Schauenburga na Racibórz. Obie zakończyły się zdobyciem obydwu miejscowości. Sprawa wygląda dziś na zaplanowaną uprzednio akcję obu najeźdźców. Władysław zmuszony był wykupić Racibórz z rąk wojowniczego biskupa za 3 tysiące grzywien. Na owe czasy była to kwota olbrzymia. Rudy już niestety nie odzyskał. Okazję do zemsty dał księciu wspólny najazd z Bolesławem Wstydliwym i kniaziami ruskimi Danielem i Lwem na pobliską ziemię opawską. Działo się to w lipcu i sierpniu 1253 roku. Opisujący tą wyprawę Latopis halicko-wołyński informuje jednak, że napastnikom nie udało się zdobyć ani Opawy ani Głubczyc, a jedynie malutki gród w Nasiedlu. Winą za taki stan rzeczy kronikarz ruski obarczył księcia Władysława, który podobno nie dostarczył dostatecznej ilości drewna do budowy machin oblężniczych. Po zniszczeniu okolicznych wsi i schwytaniu wielkiej ilości jeńców, najeźdźcy wycofali się z Opawszczyzny na terytorium księstwa opolsko-raciborskiego. W późniejszych latach Władysław pogodził się ze swym południowym sąsiadem. Zawarty został układ pokojowy, na mocy którego ustalono wspólną granicę na linii: Lipowa koło Nysy – Bogumin – rzeka Ostrawica.
12 lipca 1260 roku widzimy księcia w gronie sojuszników władcy Czech podczas zwycięskiej bitwy z Węgrami, Rusinami i Mongołami pod Kroissenbrunn (obecnie Austria). Nie ma już pewności co do tego, czy Władysław był obecny przy koronacji Przemysła II Otokara w 1261 roku oraz czy brał udział w wyprawie króla Czech na Bawarię w 1266 roku. Na pochodzącej z lipca 1271 roku obszernej liście wszystkich sprzymierzeńców Przemysła II Otokara brakuje księcia opolsko-raciborskiego Władysława.
Tymczasem wpływy władcy opolsko-raciborskiego, opierającego się zapewne rosnącej potędze Czech, zaczęły sięgać ziem polskich. W 1273 roku rycerstwo małopolskie ofiarowało mu nawet tron krakowski. Chciało w ten sposób usunąć księcia Bolesława Wstydliwego. Wstydliwy podjął walkę ze swoją opozycją. Pomimo jej rozbicia i podjęcia grabieżczej wyprawy aż po Opole, Koźle i Racibórz, zmuszony był jednak zrezygnować z zachodnich skrawków Małopolski. Granica księstwa opolsko-raciborskiego przesunęła się dzięki temu, w 1274 roku, aż pod Tyniec.
Siłą rzeczy autorytet księcia Władysława był wówczas znaczny. Ponownej poprawie uległy jego stosunki z królem Czech Przemysłem II Otokarem. W 1277 roku uproszony został przez niego aby stanąć jako arbiter w sporze pomiędzy książętami śląskimi Bolesławem Rogatką a Henrykiem IV Probusem. Władysławmiał również wziąć udział, w sierpniu 1278 roku, w rozstrzygającej o losach spadku po austriackich Babenbergach bitwie pod Dürnkrut, zakończonej jednak druzgocącą klęską i śmiercią Przemysła II Otokara.
Książę dbał o rozwój swojego księstwa. 14 kwietnia 1258 roku podjął się fundacji klasztoru i kościoła dominikańskiego pod wezwaniem św. Jakuba w Raciborzu. 21 października 1258 roku wystawił dokument, w którym nawiązując do działań swojego ojca Kazimierza, oficjalnie zatwierdził funkcjonowanie nad rzeką Rudą, opactwa cystersów. Szczególny względami Władysław darzył Racibórz. Na mocy książęcego przywileju wystawionego w 1267 roku, własnością jego mieszkańców stało się pastwisko nad rzeką Odrą. Miasto otrzymało również zezwolenie na wyrąb drzewa w lasach książęcych za niską opłatą. 21 marca 1280 roku życzliwy władca, odwdzięczając się raciborzanom za ofiarną obronę miasta w czasie napadu opawian, zrezygnował ze wspomnianej opłaty, co umożliwiło mieszczanom darmowy wyrąb drzewa w dowolnej niemal ilości. Z wystawionych dokumentów wynika też, że książę najczęściej przebywał właśnie w Raciborzu.
Z poślubioną w 1251 roku księżniczką wielkopolską Eufemią, Władysław miał czterech synów: Mieszka, Kazimierza, Bolesława i Przemysła oraz nieznaną z imienia córkę. Tą ostatnią wydał za księcia śląskiego Henryka IV Probusa, obiecując wspomagać zięcia w staraniach o Kraków i koronę polską. Dobry władca zmarł 27 sierpnia lub 13 września 1281 lub 1282 roku. Pochowany został, prawdopodobnie tak samo jak jego brat Mieszko Otyły, w kościele dominikańskim pod wezwaniem św. Jakuba.
Potwierdzenie istnienia grobów tych dwóch książąt w kościele św. Ducha byłoby cenną wiadomością dla historyków. Tak samo jak odkrycie, we wrześniu 1998 roku w katedrze Świętego Krzyża w Opolu, szczątek ostatniego piastowskiego księcia Opola i Raciborza, Jana III Dobrego (1476-1532).
Wiedzieli o tym wszyscy, którzy z niecierpliwością oczekiwali na wejście do krypty w kościele św. Jakuba w Raciborzu. Tak samo jak kiedyś raciborscy dominikanie, którzy bodajże w XVII w. szukali książęcych pochówków. Przeor i zaufany zakonnik weszli wówczas do krypty. Niestety nie wiadomo, czy pochówki odnaleźli.
– Proszę ostrożnie podnieść płytę – rozkazał dwóm robotnikom proboszcz. W tym czasie nikt postronny nie mógł wejść do kościoła. Zamknięto drzwi frontowe i jeszcze jako dodatkowe zabezpieczenie kraty przed nawą główną. Wszystko odbywało się w konspiracji, głębokiej tajemnicy przed światem zewnętrznym. Otwarcia kościelnych krypt dokonuje się bowiem bardzo rzadko. Dziś już nie grzebie się w nich zmarłych, a spokoju tych, którzy już tam spoczywają nie wolno z byle powodu naruszać. Ostatnio w 1993 roku grupa archeologów i konserwatorów przeprowadziła inwentaryzację krypt: książęcej i zakonnej w pocysterskim kościele w Rudach.
Mieszko był w 1241 r. na polu legnickim, na którym Tatarzy pokonali nasze wojska mordując poczciwego księcia Henryka Pobożnego. Uczestniczył w wielkim historycznym wydarzeniu – Mateusz, gdy robotnicy mocowali się z płytą, przypominał najważniejsze fakty z życiorysu dawnego władcy Raciborza.
– Dominikanie musieli go tu pochować. Tuż przed swoją śmiercią w 1246 r. zapisał im przecież dość dużą kwotę, bo 200 grzywien srebra. Chciał biedak osiągnąć łaskę w Panu. Rządził w nieciekawych czasach. Najazd Mongołów, bieda ludności i ten pechowy upadek z konia podczas wizyty w Krakowie. Musiał się książę mocno pokaleczyć skoro kilka tygodni później zmarł – dodał.
Robotnicy tymczasem nadal bezskutecznie próbowali choćby tylko poruszyć płytę. Dokładnie przylegała do bocznych ścianek. Nie ruszyła się ani na milimetr.
Widać, że od dawien dawna nikt tu nie wchodził – odezwał się ksiądz proboszcz.
– Ciekawe czy był tam ojciec Wincenty z Kielczy, przeor raciborskich dominikanów, autor hymnu “Gaude Mater Polonia” i kroniki, z której korzystał Jan Długosz – Mateusz próbował zająć czas towarzystwu.
– Na pewno nie, bo kiedy grzebano tu księcia Mieszka a potem Władysława, na pewno go w klasztorze raciborskim nie było. W tym konwencie, co warto wspomnieć, prawdopodobnie napisano najstarsze polskie zdanie “Gorze szo nam stalo”. Wincenty usłyszał je od niejakiego Jana Iwanowica, uczestnika bitwy pod Legnicą i świadka śmierci księcia Henryka. Wpisał je w 1241 r. do swojej kroniki, która niestety zaginęła. Tą kronikę miał w ręku Jan Długosz i być może Karol Gromann. To mityczne prawie działo jest dziś obiektem pożądania wielu historyków. Niestety badacze dziejów muszą się obejść ze smakiem. Zaginiona kronika nigdy już się chyba nie odnajdzie – dodała Maria.
Rozmowa trwałaby pewnie dalej, gdyby nie nagłe drgnięcie kamiennej płyty. Zebranym przed zejściem do krypty zaczęło szybciej bić serce. Robotnicy – przy pomocy krótkich haków – powoli podnosili ten ciężki kawał kamienia. Powoli też zaczął się ukazywać mrok kościelnych podziemi. Bił z nich przenikający chłód i złowroga cisza. Po kilku minutach robotnicy ostrożnie odłożyli płytę na bok. Jeden z nich bez wahania nachylił się na czarną dziurą, włożył w złowrogą otchłań latarkę i po chwili oświadczył stanowczo:
– droga wolna.
Kto pójdzie pierwszy? Całe towarzystwo stało chwilę w bezruchu. Wszyscy mieli świadomość, że schodzą do małego podziemnego cmentarza. A nekropolia, tym bardziej średniowieczna, zawsze budzi respekt. My śmiertelnicy jesteśmy tu gośćmi. Czy pożądanymi? Czy nie zgubi nas wrodzona człowiekowi wścibskość. Niepewność przerwał ksiądz proboszcz. Zdecydował, że przodem pójdą robotnicy. Tuż za nimi archeolog Maria. Później reszta.
Do podziemi wiodły wąskie, kamienne schody. Wszędzie było sucho i dużo kurzu, który pod stopami wzbijał się w górę niczym pył księżycowy. Żadnego śladu żywych istot, choćby tylko małej myszy. Za to wszędzie ciemność i ta tajemnicza cisza. Pierwszy robotnik ostrożnie pokonywał każdy schodek. Po chwili sięgnął wreszcie brukowanej kamieniami posadzki. Smuga latarki szybko powędrowała w czeluść. Okazało się, że niewysokie pomieszczenie, w którym się znajdował, ma około cztery metry kwadratowe powierzchni.
– Wszyscy na pewno się tu nie zmieszczą – przekazał oczekującym na górze.
Brunatno-czarne ściany przedsionku krypty zostały zbudowane z gotyckiej cegły, tak zwanej palcówki. Nie było na nich nic, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Żadnego znaku od budowniczych.
Nagle latarka natrafiła na duży otwór w ścianie. Widać było, że jest to wejście do korytarza. Otwór miał jednak tylko metr wysokości i pół metra szerokości. Za nim, na szczęście, znajdował się dużo wyższy i szerszy długi korytarz.
Po dokładnym spenetrowaniu pierwszego pomieszczenia przekonano się, że jest puste, tak jak przedsionki w grobowcach egipskich królów i faraonów. Wszystko pewnie po to, by zmylić rabusiów i profanów naruszających spokój dusz. Na ziemi znajdowało się tylko kilka ułożonych bezładnie glinianych miseczek.
Dominikanie schodzili tu niezwykle rzadko. Kryptę otwierano tylko przy okazji pochówków i w listopadowe Święto Zmarłych. Zapalano tu wtedy znicze, które po zamknięciu wejścia kamienną płytą gasły po chwili spalając przedtem resztki tlenu. Miseczki, wypełnione czymś co przypominało wosk, to chyba stare znicze.
Po chwili pierwszy robotnik sygnalizował, że jest już w korytarzu.
– Pójdziemy w kierunku prezbiterium i ołtarza – oznajmiła Maria.
Korytarz miał około piętnastu metrów długości. Sprawiał wrażenie uporządkowanego. W bocznych, bielonych niegdyś ścianach znajdowały się nisze. W nich gliniane, brązowo-szare urny z nieczytelnymi inskrypcjami, kryjące szczątki zakonników, które wrzucono tu po tym jak rozpadły się trumny a szczątki leżały już w bezładzie.
Nie wszyscy zresztą mogli tu spocząć. Tylko przeor i bardziej znamienici bracia. Na pewno możnowładcy i dobroczyńcy konwentu. Reszta musiała się zadowolić miejscem na zwykłym cmentarzu. Wybrańcom świątynia, jako wieczny Dom Boży, gwarantowała, że ich szczątki nigdy nie zostaną sprofanowane.
Książęcych grobów jednak nie znaleziono. Ciekawskich badaczy zaczęło ogarniać zwątpienie. Na razie znajdywali tylko pochówki zakonników. Książęca krypta musiała zaś stanowić odrębne pomieszczenie. Ale gdzie go szukać?
Maria zdecydowała, że trzeba dojść do końca korytarza. I okazało się, że warto. W pewnym momencie korytarz odsłaniał kolejną, tym razem większą wnękę a właściwe małe pomieszczenie. Na ziemi stało tu sześć przylegających do siebie drewnianych trumien. Były w fatalnym stanie. Wydawało się, że lekki podmuch wiatru wystarczy, by rozleciały się w proch.
– Sądząc po wielkości, należą do dorosłych osób – oświadczyła Maria.
Robotnicy z wielkim pietyzmem odkurzyli zaśniedziałe tabliczki na spróchniałych mocno deskach. Dwie z nich to małe tarcze herbowe. Złoty piastowski orzeł na niebieskim tle dumnie spoglądał na odkrywców. W świetle latarek na dwóch innych tabliczkach ukazały się napisy. Na największej trumnie łacińska inskrypcja głosiła: “Mieszko książę opolsko-raciborski † 1246”. Na sąsiedniej “Władysław książę opolsko-raciborski † 1282”.
To wielkie wydarzenie. Możemy już mówić, że podominikański kościół to książęca nekropolia – oświadczyła Barbara, nie kryjąc swojego wzruszenia.
Już następnego dnia po zejściu do krypty dwie drewniane trumny wydobyto na powierzchnię. Po otwarciu okazało się, że zawierają dwa zachowane w całości szkielety przysypane wapnem gaszonym. Kształt miednicy i grubość kości księcia Mieszka wskazywały, że jego przydomek Otyły nie był wcale przypadkowy. Lekarze specjaliści, po przewiezieniu szczątek do katedry antropologii Instytutu Zoologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, ułożyli kości w porządku anatomicznym, oczyścili w propanolu i poddali naturalnemu suszeniu. Później oglądali je ortopedzi i antropolodzy.
Jesienią, również w wielkiej tajemnicy, książęta powrócili do Raciborza, który tak sobie upodobali, że to tu, a nie w Opolu rezydowały ich dwory. Po złożeniu ich szczątek w miedzianych trumnach zostali ponownie, z należnymi honorami i liturgią, pochowani w krypcie kościoła p.w. św. Jakuba. Nie wiadomo tylko, kto poprzednio złożył prochy książąt obok siebie. Czy byli to raciborscy dominikanie, wdzięczni swym dobrodziejom?
Być może kiedyś w świątyni wmurowana zostanie tablica pamiątkowa ku czci dwóch wielkich raciborskich Piastów, dobroczyńców Kościoła.
Skarb z synagogi
82-letni dziś Hans Ziegler jest rodowitym Bawarczykiem i, jak przystało na mieszkańca tego regionu, także katolikiem. W lutym 1939 roku, zostawiając żonę Heidi i roczne dziecko, 21-letni Hans został wcielony do Wehrmachtu. Przydzielono go do jednostek piechoty. We wrześniu 1939 roku pierwszy raz zobaczył Polskę. Był wtedy malutkim ogniwem niemieckiego Blitzkriegu. Wraz ze swoim oddziałem walczył w okolicach polskiego Modlina. Pamięta, jak niemieckie czołgi przeczesywały tamtejsze lasy. Mały oddział polskiej kawalerii wyposażony w broń przeciwpancerną znienacka zniszczył trzy niezawodne Panzer 3. Nie wiedział wówczas, że jednym z nich kierował niejaki porucznik Wiktor Albrecht, raciborski książę następca. Nie wiedział też, że pod koniec wojny los rzuci go do Raciborza, ojcowizny pechowego Wiktora Albrechta.
W chłodny sierpniowy poranek 1996 roku Ziegler stał na małym placyku przy ul. Londzina. Tuż za nim znajdował się stary zajazd biskupi. Zabytek od kilku lat popadał w ruinę. Jak nic innego przypominał Zieglerowi koniec marca 1945 roku.
Wraz z garstką swoich kompanów 27-letni już wówczas Hans, bogatszy o doświadczenia ponad pięciu lat makabrycznej wojny, nocował w piwnicach zajazdu. Było tu w miarę bezpiecznie. Od kilku już tygodni radzieckie kukuruźniki nadlatywały nocą nad centrum Raciborza i rzucały bomby zapalające. Tu na obrzeżach niemieccy żołnierzy broniący opustoszałego miasta czuli się bezpieczni. Wraz z nimi Hans marzący o szybkim powrocie do rodzinnej Bawarii.
Mieli już dość wojowania. Jak większość niemieckich żołnierzy wiedzieli, że upadek III Rzeszy jest tylko kwestią czasu. Racibórz był jeszcze wtedy miastem niemieckim. Miał strategiczne znaczenie. To tędy ewakuowano niemiecką ludność i wojsko z Górnego Śląska. Na początku 1945 roku jedyna bezpieczna droga ucieczki wiodła przez Bramę Morawską w stronę Czech i na Bawarię. Raciborza trzeb więc było bronić. Nie wypaliły jednak plany przekształcenia go w twierdzę. Zabrakło czasu. Rowy za lasem Obora i kilka bunkrów nie mogło wystarczyć.
– Dzień Dobry Panu – powiedział doktor Edward Konopczyk z Katowic, pełnomocnik rządu polskiego ds. rewindykacji mienia utraconego w czasie II wojny światowej. Podszedł do Zieglera i przerwał mu wspominanie oblężenia Raciborza.
– O, witam – łamaną polszczyzną, aczkolwiek przyjacielsko odpowiedział Ziegler.
Nigdy wcześniej nie widział Konopczyka. Znał jego głos i to tylko z licznych rozmów telefonicznych.
– Przypomina Pan sobie tamte czasy – zapytał po niemiecku Konopczyk, jakby czekając na wspomnienia starego Zieglera.
– Nie ma czasu na opowiadanie o całej mojej wojennej wędrówce. Dość będzie, jak wspomnę, że walczyłem na froncie południowym. Pod koniec 1944 roku cofnęliśmy na południe Moraw. Stamtąd, w styczniu 1945 roku, wraz z całą bawarską 97 dywizją strzelców przerzucono nas do Raciborza. Wiedzieliśmy tylko, że mamy bronić miasta, które stoi u wrót Bramy Morawskiej. Od tego, jak długo je utrzymamy zależała pomyślność ewakuacji ludzi i mienia. Już kiedy tu przyszliśmy rozpoczęła się ostra jatka. Pamiętam, że w lutym, na przedwojennej granicy z Polską na Dębiczu, odparliśmy pierwszy radziecki atak.
– Trudno to chyba zapomnieć skoro odniosło się rany – przerwał Zieglerowi Konopczyk.
– To był odłamek rosyjskiego pocisku moździerzowego. Huknął daleko ode mnie. Nie wiem, jak mnie trafił. Rana uda była dość poważna. Dwa miesiące leżałem w polowym szpitalu na południowym krańcu miasta. Wiem, że była to wcześniej szkoła im. Leo Schlagetera. Nie dano nam zapomnieć, że walczymy w imię idei, która dla nas już dawno była zbrodnicza. Leżeliśmy przecież w budynku poświęconym człowiekowi, który z Hitlerem współtworzył faszyzm. Podczas nalotów, przenoszono nas do pobliskiego poziemnego schronu. Później wracaliśmy do sal. Kilka razy dziennie tam i z powrotem – ciągnął ochoczo stary Hans.
Kiedy opuścił szpital był już marzec. Pamiętał miasto zniszczone nalotami. Kiedy cichły armaty i karabiny w całym Raciborzu zalegała cisza. Na brukowanej Adolf Hitler Strasse (obecnie ulica Mickiewicza, przed wojną również Dworcowa) walały się stare gazety i plakaty wojenne. Straszyły powybijane witryny sklepów. Z okien mieszkań zwisały długie jęzory podartych firan. Otworem stały trzy banki. Tylko romantyczny Eichendorff spokojnie spoglądał na to dzieło zniszczenia.
Co jakiś czas ulicami przebiegało wojsko. Patrole zdarzały się rzadko. Żołnierze potrzebni byli na obrzeżach miasta. Bezpieczne były tylko południowe krańce. Tędy wiodła droga ewakuacji ludzi i sprzętu cofających się oddziałów. W marcu cywili nie pozostało już zbyt wielu. Większość wyniosła się już w grudniu. Zostali mieszkańcy obrzeży miasta, z reguły Polacy. W centrum, które dotychczas w większości zajmowała ludność niemiecka, grasowali szabrownicy wybierający z bankowych kas nic już nie warte fenigi i co cenniejsze rzeczy z ocalałych od ognia mieszkań.
Ziegler doskonale pamiętał dwa kościoły przy Rynku. Katoliccy żołnierze chodzili się do nich modlić. Częściej jednak do tego dużego, z pięknymi stallami i kaplicą, którą miejscowi nazywali polską. Protestanci odprawiali nabożeństwa we własnej świątyni. Niedawno dowiedział się, że wyszła z wojny bez szwanku a mimo to ją rozebrano stawiając w tym miejscu szkołę muzyczną. Ziegler nie mógł się nadziwić, jak do tego doszło. Miała przecież ciekawą architekturę i te dwie piękne wieże.
– Widział Pan kustodię. Taką dużą, ponad metrową, srebrną monstrancję – zapytał doktor Konopczyk.
Polski naukowiec chciał koniecznie wiedzieć, czy to niezwykłe dzieło sztuki z 1495 roku, stanowiące fundację księżnej raciborskiej Magdaleny, było jeszcze wówczas w Raciborzu. Pod koniec wojny, w niewyjaśnionych okolicznościach, miało nagle zaginąć. Konopczyk od lat szuka jego śladów w niemieckich archiwach i rosyjskich magazynach. Jak dotąd bezskutecznie. Podejrzewa jednak, że kustodię mają Rosjanie. A to oznacza, że trudno ją będzie odzyskać.
– Koledzy mówili mi o niej. Dziwiliśmy się, że nasze ekipy nie zabezpieczyły parafialnego skarbca. Zabrakło im chyba czasu na kościoły. Wywieźli tylko co cenniejsze rzeczy z Muzeum. Wiem też, że wieźli do Opawy coś z Wrocławia. Ponoć jakieś cenne archiwalia – odparł Ziegler.
Monstrancja, o czym warto tu wspomnieć, wykonana została ze srebra. W niektórych miejscach została pozłocona. Miała 127 cent. wysokości i 36,5 cent. szerokości. Ważyła, wedle różnych szacunków, od 10 do 13,5 kilograma.
Pod koniec marca 1945 roku Ziegler przekonał się, że w mieście pozostawiono wiele cennych zabytków. W Wielki Czwartek, 30 marca, wraz z kompanami ponownie nocował w piwnicach zajazdu. Jeden z nich, urodzony w Raciborzu Jurgen, opowiadał coś o tajnym przejściu prowadzącym stąd na zamek i do centrum Raciborza. Żartowali, że w lochach Rosjanie na pewno ich nie znajdą a jak się wszystko uspokoi jakoś uciekną do Niemiec. Trzy godziny po północy do piwnicy zbiegł nagle jakiś esesman. Wykrzykiwał, że rosyjskie czołgi przerwały linię ich obrony na Miedoni i są już na obrzeżach miasta.
Ziegler z resztą opuścił szybko piwnice zajazdu. Wiedzieli, że uratuje się ten, kto jak najszybciej zdoła dotrzeć do punktu zbornego w Studziennej. Ostatni pociąg do Opawy miał odjechać stąd 1 kwietnia o godzinie 5.00 rano. Podobnie jak on i jego koledzy postąpiła reszta niemieckich żołnierzy koczujących jeszcze w piwnicach wypalonych domów.
Nagle więc, wczesnym rankiem Wielkiego Piątku, w dzień ukrzyżowania Chrystusa, w owianym jeszcze nocą i marcowym chłodem Raciborzu, pośród zgliszczy domów posuwały się szybko grupki niemych cieni. Co jakiś czas po kocich łbach przejechały niemieckie czołgi, zazwyczaj tygrysy. Niemcy nie chcieli tracić tych maszyn. Czołgi miały się szybko wycofywać na południe.
31 marca po 5.00 rano Rosjanie byli już przy kościele św. Mikołaja na Starejwsi. Kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie nocą schronił się Hans i jego koledzy. W centrum Raciborza świtało. Krasnoarmiejcy na kilka godzin przystanęli na Starejwsi. Nie odważyli się kroczyć w kierunku zwartej zabudowy. Czekali chyba na swoje czołgi. Bali się, że w wypalonych kamienicach rozmieszczono gniazda karabinów maszynowych.
Ziegler w tym czasie kroczył ówczesną Langestrasse, obecnie ulicą Długą. Niemcy bali się wyjść na niezabudowany teren. Mury dawały im schronienie. Tu nie mogły ich dojrzeć radzieckie myśliwce.
– Kiedy się rozjaśniało byliśmy koło dużego kościoła przy Rynku. Zauważyłem wtedy krzątających się wokół niego ludzi. Od razu domyśliliśmy się, że to szabrownicy. Plądrowali chyba skarbiec. Takie małe pomieszczenie nad zakrystią, z solidnymi kratami w malutkich okrągłych okienkach. Chcieliśmy ich zastrzelić. Ktoś z nas uznał jednak, że nie warto. Wszyscy byliśmy w piekle. I to była dla nas kara. Nie nam było jeszcze sądzić tych złodziei – wspominał stary Niemiec.
Potem na chwilę się odwrócił. Zdał chyba sobie sprawę, że to jego naród stworzył to piekło, o którym mówił. Szabrownikami kierował obrzydliwy instynkt hieny. Jemu wydawało się wówczas, że stoi ponad nimi. Był zwykłym żołnierzem Wehrmachtu. Nie widział wszystkich okrucieństw tej wojny, o których później się dowiedział. Dla niego była ona bezsensowna, na pewno zbrodnicza, ale i bolesna. Nie mógł znieść długiej rozłąki z rodziną. Jego życie wypełniał strach, że nie zobaczy już swoich bliskich.
– Jurgen chciał żeby ich przegonić. Powiedział, że wróci do swojego rodzinnego Raciborza, kiedy tylko Rosjanie stąd odejdą. Przyjdzie wtedy na mszę do tego kościoła i pomyśli, że uratował kilka cennych rzeczy – kontynuował Hans.
– Co dokładnie udało wam się wtedy przejąć? – pytał Konopczyk.
– Podbiegliśmy w dwójkę do szabrowników. Było ich trzech. Nie mieli broni. Na ziemi, obok ich nóg, leżały dwa worki. Kazaliśmy im uciekać. Wystraszyli się broni, którą przygotowaną do strzału trzymaliśmy w ręku. Nie czekali. Szybko oddali się od nas. Skryli zdaje się w piwnicach pobliskiej kamienicy. Chyba czekali aż odejdziemy – mówił Ziegler, choć nie takiej odpowiedzi oczekiwał Konopczyk.
– Co było w tych workach? – niecierpliwił się pełnomocnik polskiego rządu.
– Dokładnie nie wiem. Jurgen zaglądał do środka. Mówił że jest tam kilka krucyfiksów, kielichów i jakaś misa. Wzięliśmy każdy po jednym na plecy i weszliśmy do zakrystii. Tu worki ukryliśmy w ogromnej komodzie wypełniającej to wnętrze. Obok niej równomiernie tykał duży, czarny zegar. Jakby dawał nam znak, że niewiele czasu pozostało do przyjścia Rosjan. Że za chwilę możemy się dostać do niewoli. Jurgen wbiegł do skarbca. Ja w tym czasie wszedłem do prezbiterium.
Patrzyłem na ołtarz. Na piękne rzeźbione stalle. To był okropny widok. Nawa zionęła przerażającą pustką. Tylko jedna oznaka życia – wieczne światło tlące się przy głównym ołtarzu. Ciekawe, kto je wówczas zapalił? Ławki były puste. Tylko w podświadomości słyszałem śpiew parafian. Widziałem migotające blaskiem świece.
Jurgen po kilku minutach zbiegł. Miał w ręku jakąś dużą księgę oprawioną w skórę, z piękną srebrną klamrą. Powiedział, że po wojnie odda to z powrotem. Teraz coś trzeba zrobić z workami. Nie chciał ich zanosić do skarbca. Mówił, że pełno tam figur świętych, świeczników i książek. Starodruki leżały ponoć poukładane w rzędzie na półkach. Jakby z godnością czekały na Rosjan. Jurgen dzwonił potem do mnie i żałował, że nie zanieśliśmy tych worków do skarbca. Mówił, że kościół spłonął, ale skarbiec się uchował. Powiedziałem mu wtedy, że nie ma tego złego, co na dobre nie wyjdzie. Gdybyśmy nie wynieśli tych worków, być może kosztowności leżałyby już w rosyjskich muzeach a tak istnieje szansa, że je odnajdziemy – pocieszał się Hans.
Dr Edward Konopczyk wiedział, że nie wyciągnie już nic więcj od 80-letniego Niemca. Przyjazd do Raciborza, po 55 latach od zakończenia wojny, był przecież dla niego podróżą w czasie. Zresztą wcale nie musiał tu przyjeżdżać. Rzadko wspominał o Raciborzu w swojej rodzinnej Bawarii, nawet wówczas, gdy spotykał Polaków, w tym i raciborzan, którzy osiedlili się na stałe w Niemczech w latach 70. i 80. Rzadko, bo z niechęcią sięgał pamięcią do wojny, do czasów kiedy po zwycięstwach przyszedł czas na ucieczkę.
– Wie Pan, że pomysł ukrycia worków w podziemiach synagogi na początku wydawał mi się głupi – oznajmił nagle Konopczyk.
– Mnie też. Jurgen powiedział jednak, że skoro my i Żydzi wierzymy w tego samego Boga, to nic nie stoi na przeszkodzie, by właśnie w synagodze ten sam Stwórca przechował te kosztowności. Wiedzieliśmy, że tu nikt nie będzie ich szukał. Synagoga stała przecież wypalona od nocy kryształowej. Na jej środku widzieliśmy pulpit na zwoje Tory. Gdzieniegdzie tylko resztki malowideł i rzeźb. Żadnych kosztowności. Za szafą, w której przechowywano niegdyś Torę odnaleźliśmy zejście do podziemi. Być może była to tylko mała piwnica. Jurgen podważył kamienną płytę bagnetem. Okazał się cienka i lekka. Nie zaglądając do wnętrza rzuciliśmy tam worki. Upewniliśmy się tylko, czy płyta dobrze zakrywa właz.
(…)
Konopczyk i Ziegler stali na małym wzniesieniu przy ulicy Mickiewicza. Po drodze z ulicy Londzina Niemiec opowiedział resztę swojego wojennego życiorysu. Jak się okazało zdążył na pociąg do Opawy. Odjechał ostatnim niemieckim transportem. Trafił do niemieckiego zgrupowania pod Pragą, które miało iść na odsiecz oblężonego Berlina. Nie zdążyli nawet wyruszyć, bo stolica III Rzeszy została zdobyta. Po kapitulacji i demobilizacji dostał się do Niemiec. Najpierw do Monachium, później do swej rodzinnej miejscowości. Po wojnie, przez ponad 30 lat pracował w fabryce samochodów BMW.
Z Jurgenem rozstał się w Monachium. Raciborzanin pojechał do Leverkusen. Tam skierowała się cała niemiecka emigracja z Raciborza. Kilka lat po wojnie odnalazł w książce telefonicznej jego numer. Zadzwonił i dowiedział się, że Jurgen pozostał w Leverkusen. Jako Niemiec nie mógł wrócić do Raciborza. Niedawno znów rozmawiali. Jurgen był zadowolony, bo teraz może bez kłopotu jeździć do Polski. Mówił mu, że w Raciborzu wprawdzie wiele się zmieniło, ale nadal chciałby tu wrócić.
– Tu stała synagoga – oznajmił Konopczyk.
– Gdyby nie kościół nie poznałbym tego miejsca. 55 lat temu wszystko wokół było zabudowane. Obok synagogi stał chyba dom towarowy – wspominał Ziegler.
Obaj panowie kroczyli powoli ulicą Szewską. Stanęli w miejscu, w którym jeszcze w latach 50. było wejście do żydowskiej świątyni. Rozebrano ją kilkanaście lat po wojnie. Dziś pozostał tylko pusty plac.
Ziegler miarowo kroczył w kierunku dworca kolejowego, jak odmierzał jakiś dystans. Po dwudziestu metrach stanął.
– Gdzieś tu było to zejście – oświadczył krótko.
Edward Konopczyk tylko to chciał wiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że musiało mu to na razie wystarczyć. Teraz musi czekać aż uzyska zgodę na badania w tym miejscu. Wierzy, że dwa worki z kosztownościami na pewno się odnajdą.
Podziękował Niemcowi za pomoc. Okazała się nieodzowna.
Zaginione cmentarzysko
Bracia Marek i Faustyn zeszli do piwnic budynku klasztornego. Było tu strasznie zimno. Nic dziwnego. Był listopad 1810 roku. Pojawiały się już pierwsze, nocne przymrozki. W raciborskim klasztorze franciszkanów panowała złowroga cisza. Bracia zamknięci w swych celach studiowali Biblię i pisma ojców Kościoła.
– Gwardian Marcin nie ma chyba sumienia żeby w nocy kazać nam pracować w tej mrocznej piwnicy. Trochę się lękam. Czuję obecność duchów naszych braci – powiedział brat Marek.
– Nie martwych się lękaj, tylko żywych. Te pruskie czarty jedną decyzją zniszczą dzieło naszego konwentu. Gwardian Marcin ma rację. Trzeba po wszech czasy zapewnić spokój naszym braciom spoczywającym tu w Bogu. Zresztą widziałeś dzisiaj wieczorem, że był u niego jakiś dominikanin z klasztoru św. Jakuba. Ojciec Marcin wyszedł po tym spotkaniu bardzo zasmucony. Powiedział, że krypta musi być dziś zamurowana – odpowiedział Faustyn.
Obaj byli najmłodszymi zakonnikami w klasztorze franciszkanów na Bronkach, jak nazywano kiedyś obszar od murów miejskich przy obecnej ul. Gimnazjalnej do końca ul. Londzina. Bronki były też zwane Wielkim Przedmieściem. Były podzielone na trzy części: miejską, zamkową i klasztorną. W tej pierwszej były folwarki mieszczańskie i karczma “Pod rakiem”. Zamkowi podlegały zagrody i pastwiska nad Odrą. Swój folwark z osiedlem zagrodników i chałupników mieli tu również dominikanie.
Minęło zaledwie trzy lata od złożenia przez Marka i Faustyna ślubów zakonnych. Obaj mocno przeżyli tą chwilę. Śluby składali przed prowincjałem. Powołanie do życia zakonnego było w nich bardzo mocne. Od młodych lat fascynował ich święty Franciszek z Asyżu. Wstąpili więc do klasztorów minorytów, jak nazywano franciszkanów.
Pochodzili z Bosacza, dzielnicy bosaków na Ostrogu. Franciszkanie mieli tu kiedyś swój klasztor. Niestety spalił się 23 lipca 1519 roku. Bracia nigdy go już nie odbudowali. Janek i Tomasz, takie imiona nosili niegdyś bracia Marek i Faustyn, za wszelką cenę chcieli żyć tak jak założyciel ich zgromadzenia. Reguła reformatów bardzo im odpowiadała. Nie przerażało ich to, że wyrażany przez nich kierunek obserwancki niezbyt podoba się papieżowi. Najważniejszy był powrót do pierwotnej reguły, do pokory i ubóstwa. Klasztor na Bronkach był im najbliższy. Chcieli być blisko rodzinnych domów. Nie pojechali więc do minoryckich klasztorów w Opawie czy Głubczycach.
30 października 1810 roku rząd pruski podjął decyzję o sekularyzacji śląskich klasztorów. Na domy zakonne padł blady strach. Prusacy po klęskach z Francją Napoleona potrzebowali na gwałt pieniędzy. Dla franciszkanów, dominikanów i dominikanek z Raciborza oraz cystersów z Rud oznaczało to kres działalności. Prześwietne domy zakonne, które tak wiele uczyniły dobrego dla rozwoju ziemi raciborskiej miały teraz dokończy żywota.
Nic już nie mogło cofnąć decyzji pruskiego rządu. Prusacy byli zresztą protestantami. Nie żywili zbytniej sympatii do zakonów. W wojnie z Napoleonem niezbyt im się wiodło. Potrzebowali pieniędzy na spłatę kontrybucji. Doszli więc do wniosku, że najłatwiej sięgnąć do klasztornych skarbców.
Zakonnicy i zakonnice ratowali więc wszystko, co się dało. Cystersi z Rud wywozili swe kosztowności i cenne księgi do klasztorów w Austrii. Dominikanie i dominikanki przekazali wszystko do Krakowa. Tam, w austriackiej Galicji, klasztorom dominikańskim nic nie groziło. Franciszkanie nie mieli co wywozić. Trwali w ubóstwie. Przeżyć pozwala im jałmużna. Najcenniejszy dla nich był spokój zmarłych współbraci.
Przez ponad 100 lat istnienia konwentu na Bronkach, kilkudziesięciu zakonników w ciemnobrązowych habitach spoczęło w podziemiach przyklasztornego kościoła pod wezwaniem świętego Wacława i Aniołów Stróżów. Nie chowano ich w trumnach. W swych codziennych szatach, ze skrzyżowanymi na piersiach dłońmi spoczywali po wszech czasy na piasku.
Klasztorna krypta przypominała katakumby. Takie same, jak te w XIII-wiecznym kościele przy klasztorze franciszkanów w Krakowie. Tam ciała zakonników, wskutek specyficznego mikroklimatu, uległy mumifikacji. W krypcie kościoła na Bronkach podobnie. Nie było tu jednak tylu zwłok, co w Krakowie. Bracia utrzymywali zresztą w tajemnicy, że praktykują takie pochówki. Zabraniały tego pruskie przepisy sanitarne. Najważniejsza była jednak wierność pierwotnej regule. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Doczesne szczątki zakonników wyrażały marność tego świata. Liche klasztorne szaty. Bose stopy. Ogromny różaniec u boku. Po latach zapadnięte oczodoły i policzki. W istocie człowiek jest istotą niewiele znaczącą.
Gwardian Marcin chciał za wszelką cenę uratować klasztorną kryptę. Podejrzewał, że klasztor i kościół św. Wacława i Aniołów Stróżów zostaną zburzone. Spokój braci musiał być zachowany.
Faustyn i Marek, choć trzęśli się z zimna, przygotowywali murarską zaprawę. Obok wielkiej metalowej misy stał stos cegieł. Wejście do krypty wiodące z prezbiterium kościoła zostało już zamurowane. Teraz trzeba było zrobić to samo w podziemiach klasztoru. Dwaj braciszkowie pracowali w półmroku. Zbliżała się północ.
Dokładnie o północy w przedsionku piwnicy rozbłysło światło kilkunastu świec. Zabrzmiały żałobne chorały zakonne: Christus factus est pro nobis i Domini Nostrum Jesu Christi secundum Joannem. Faustyn i Marek stali zdumieni. W ich kierunku ciągnął niezwykły kondukt. Ze spuszczonymi głowami nakrytymi kapturami szli starsi bracia. Nieśli ogromne świece. Na przedzie kroczył gwardian Marcin.
Kondukt przeszedł obok oniemiałych młodych zakonników. Wszedł do krypty. Po chwili światło przygasło. Bracia znaleźli się za załomem korytarza prowadzącego do najstarszych klasztornych pochówków. Faustyn i Marek nabrali powietrza. Popatrzyli krótko na siebie i pobiegli za starszymi braćmi.
Ceremonia okazała się niezwykle krótka. Kondukt przeszedł obok zmumifikowanych ciał. Każdy z zakonników pokłonił się zmarłym. Jedynie gwardian Marcin stał przy ciałach i spoglądał spod kaptura na kroczących już teraz w milczeniu franciszkanów. Na samym końcu przeszli przed nim Faustyn i Marek. Nie mieli świec. Ta od gwardiana dawała tylko wątłe światło. Widzieli jednak głęboki żal w oczach wielebnego Marcina. Żegnał się z minorytami, którzy zmarli w raciborskim klasztorze.
Po chwili krypta opustoszała. Faustyn i Marek znów zostali sami. Stali przed wejściem do tej podziemnej nekropolii i nie wiedzieli co robić. Trzęśli się z zimna. Rozterek oszczędził im brat Kapistran. Wszedł po cichu do podziemi klasztoru, rozejrzał się wokoło i dalej ze spuszczoną głową podążył w kierunku dwóch młodych zakonników.
– Możecie brać się do roboty. Tylko przyłóżcie się do niej. Ta ściana, to będą wrota do spokoju i ciszy. Nie chcemy, by ktokolwiek i kiedykolwiek tu wchodził – oznajmił krótko.
Braciszkowie zabrali się do roboty. Kładli cegłę na cegle nie szczędząc zaprawy, która je spajała. Tuż przed godziną 4.00 rano stał przed nimi czerwony mur. Do godz. 5.00 zdążyli otynkować ścianę. Do zaprawy nasypali sadzy. Nowa ściana była dzięki temu tak samo szara, jak pozostałe. Za kilka miesięcy trudno będzie ją odróżnić.
Oboje czuli zmęczenie. Mimo że pracowali całą noc musieli jednak biec do kościoła na poranną mszę. Na dworze czerń powoli ustępowała na niebie miejsca szarości. Bracia siedzieli już na swoich miejscach w stallach prezbiterium. Przed ołtarzem stał gwardian Marcin. Marka i Faustyna zdziwił jego czarny ornat. Zaczynała się liturgia. Trwała ponad godzinę. Dało się odczuć jej szczególny charakter. Faustyn i Marek odnieśli wrażenie, że są na egzekwiach. Na koniec, gdy bracia odśpiewali hymn: In exitu Israel de Aegypto (Kiedy z Egiptu Izrael wychodził, Ps. 114), nastrój jeszcze bardziej się pogorszył. Tylko twarz świętego Franciszka w rzeźbionej postaci ustawionej na bocznym ołtarzu św. Klary wyrażał spokój.
Gdy w przyklasztornym kościele brzmiał jeszcze nabożny śpiew franciszkanów, w refektarzu czyli sali jadalnej klasztoru bezszelestnie, jak nigdy dotąd, brat Kapistran pokrywał stół czarnym, aksamitnym suknem. Wśród sześciu ledwie jarzących się świec ustawiono ogromny, ciężki metalowy krzyż. Po chwili, zwołani głosem dzwonka, zjawili się tu pozostali bracia. Widząc czarne sukno opanowało ich niezwykłe przerażenie. Uspokoili się dopiero, gdy wszedł gwardian Marcin. Na jego twarzy malował się uśmiech. Nie wyrażał jednak radości. Raczej żal, ale podparty niezwykłym wprost opanowaniem.
Gdy bracia stali tak w milczeniu, zjawił się pruski komisarz królewski Korn. Nakazał gwardianowi ściągnąć czarny ornat. Marcin nie wykonał jednak polecenia. Korn nie nalegał. Jego sekretarz odczytał mnichom naprędce edykt o sekularyzacji po czym zażądał wydania pieczęci oraz kluczy do archiwum i skarbca, w którym trzymano naczynia liturgiczne. Zakonników zmuszono do złożenia podpisu pod królewskim obwieszczeniem.
Faustyn i Marek stali za drzwiami. Ukradkiem spozierali w głąb kapitularza. Byli początkowo zdziwieni, że na stole brakuje porannego posiłku. Po chwili pojęli jednak, że klasztor na Bronkach przestał istnieć.
(…)
– Stary Schmidt mówił mi kiedyś, że nocą tu straszy. Sam jednak się tym zbytnio nie przejmował. Chodził po budynku i piwnicach ze swoim wiernym psem. Twierdził, że żywych trzeba się bać a nie umarłych. A ze zmarłymi braciszkami miał się dogadać; on będzie pilnował, by nikt nie naruszał ich spokoju, oni mieli oszczędzić mu nocnego zawodzenia, stukotów czy szumów – powiedziała Maria, archeolog z raciborskiego Muzeum.
Mateusz i Barbara stali nieruchomo i słuchali tej niesamowitej opowieści. Maria miała na karku kilkadziesiąt lat grzebania w ziemi i wiele cennych odkryć na koncie. Znała wielu ludzi. Schmidt był kiedyś stróżem w zakładach graficznych. Zajmowały one: starą fabrykę czekolady Preiss’a przy ul. Staszica i poklasztorny kompleks przy ul. Londzina.
– Przy Londzina była kartoniarnia. Kilka lat temu ją zlikwidowano. Stary Schmidt tego nie doczekał. Kiedy pod koniec lat 70. nadarzyła się okazja wyjechania do Niemiec, stróż z drukarni długo się nie zastanawiał. W Niemczech miał już syna i córkę. Był żołnierzem Wehrmachtu więc mógł liczyć tam na rentę. Tu zarabiał grosze, lata leciały a on wciąż siedział na portierni i wpatrywał się w telewizor albo czytał książki. Pamiętam, że najbardziej lubił te o wyprawach krzyżowych i zakonach.
Kiedy miał już 60 lat postanowił opuścić swój rodzinny Racibórz. Pojechał do dzieci w Norymberdze. Przez kilka lat przysyłał mi stamtąd listy. Pisał, że ma już dość wygód i chce wracać do Raciborza. Niestety nigdy już nie wrócił. Dostałam za to kartkę od jego córki Zofii, że zmarł – ciągnęła Maria.
– Takich Schmidtów niewielu już zostało. A szkoda, bo to cenne źródła informacji – dodał Mateusz.
– Portier Schmidt był wyjątkowy. Miał dobrą pamięć. Pamiętał przedwojenny Racibórz. Mógł dokładnie powiedzieć, gdzie i kto mieszkał. Znał wszystkie legendy i podania. Najbardziej lubił te zahaczające o świat zmarłych. To on powiedział mi, że pod kartoniarnią są lochy a w nich zamurowana ściana kryjąca wejście do krypty kościoła franciszkanów – oznajmiła Maria.
Wraz z Mateuszem i Barbarą stała przed XIX-wiecznym kamiennym posągiem św. Jana Nepomucena przy ul. Londzina i czekała na przyjazd konserwatora wojewódzkiego Majewskiego z Katowic. Był chłodny sierpniowy poranek. Niebo nad Raciborzem spowijała jeszcze mgła. Zapowiadała się jednak ładna pogoda. Majewski, kiedy wczoraj dzwonił do Barbary, był bardzo podekscytowany lochami franciszkańskiego konwentu. Pamiętał pełne przygód poszukiwanie przejścia pod Odrą i odkrywanie grobów książąt Mieszka i Władysława. Zapewniał, że ma już zgodę na wejście do lochów. Musiał ją załatwić u syndyka masy upadłych zakładów drukarskich, niejakiego pana Baryki. Dyrektor Kowal, który pomagał w szukaniu przejścia pod Odrą, teraz też obiecał podesłać robotników. Mieli przyjść około południa.
– Istnienie konwentów franciszkańskich w Raciborzu jest spowite aurą tajemniczości. Wiemy o nich niewiele. Pierwszy klasztor tego zgromadzenia powstał w 1491 roku na Bosaczu, obecnie część Ostroga. Zakonników sprowadził zapewne książę raciborski Jan I Młodszy, zmarły w 1493 roku. Wraz z żoną Magdaleną byli bardzo pobożni. Księżna Magdalena, jak zapewne pamiętacie, ufundowała, w 1495 roku, słynną raciborską kustodię czyli monstrancję, która zaginęła w 1945 roku. Ta fundacja franciszkańska nie była trwała. W 1519 roku klasztor i przylegający do niego kościół pod wezwaniem świętych Wacława i Jadwigi strawił pożar. Zakonnicy nie zdecydowali się już odbudowywać konwentu i z tej oto przyczyny nie było ich w Raciborzu aż do 1686 roku, kiedy to reformaci gliwiccy otrzymali zgodę cesarza na osiedlenie się w nadodrzańskim grodzie. Ich wybór padł na podmiejskie Bronki – opowiadał Mateusz.
– Zakonnicy z Gliwic osiedlili się także, o ile pamiętam, na Górze św. Anny? – zapytała Barbara.
– Masz rację. Reformacji gliwiccy pochodzili z polskiej prowincji zakonu. Warto byśmy mieli na uwadze, że franciszkanie, jako zgromadzenie, mieli wiele określeń. Jak zapewne wiecie, jest to najstarszy i najbardziej rozpowszechniony zakon żebraczy nazwany franciszkańskim od imienia swego założyciela św. Franciszka z Asyżu. Można jednak spotkać także określenia: fratres minores, minoryci, bracia mniejsi, bracia seraficcy, braci bosi, bracia szarzy oraz reformaci. Od braci bosych, którzy osiedli na obecnym Ostrogu wzięła się zapewne późniejsza nazwa Bosacz czy obecna ulica Bosacka.
Ale po kolei. Regułę zakonu zatwierdził papież Honoriusz w 1223 roku. Mimo to wśród minorytów zaznaczył się dość poważny spór. Jedni opowiadali się za bardzo surową regułą zakonną wskazującą na ubóstwo, drudzy chcieli większej swobody, głównie w wydatkowaniu pozyskanych pieniędzy na wzmożenie działalności. Pierwszych nazwano obserwantami i nosili brązowy habit, drugich konwentualnymi, którzy odziani byli w czarne szaty zakonne. Na początku XV wieku z obserwantów wyrósł nowy zakon zwany bernardynami. W XVI wieku, z kolei, obserwanci dali początek kapucynom i reformatom.
Do Polski zakon przyszedł w 1232 roku. Wówczas to w Krakowie założyli swój pierwszy klasztor. W 1248 roku pojawili się w Opolu. W sumie na ziemiach polskich zdołali założyć ponad sto konwentów. Najwięcej należało do bernardynów.
Reformaci, jak już wspomniałem, wyłonili się z ruchu obserwanckiego w XVI wieku. W Polsce swój klasztor założyli w Pińczowie. Stamtąd przenieśli się do Gliwic. Gliwicka rada miejska przekazała im teren pod budowę klasztoru i kościoła. Kompleks wybudowano w latach 1612-1614. W czasie potopu szwedzkiego reformaci z Gliwic udzielili schronienia wielu polskim zakonnikom. W 1655 roku, 22 braci z tego klasztoru, na zaproszenie hrabiego Melchiora Gaszyna, udało się na Górę Świętej Anny i założyło tam nowy konwent, dziś znane sanktuarium i miejsce pielgrzymek.
W 1686 roku reformaci gliwiccy otrzymali zgodę cesarza na osiedlenie się w Raciborzu, mimo że sprzeciwili się temu franciszkanie czescy i raciborscy dominikanie. W latach 1689-1692 reformaci zbudowali na Bronkach klasztor oraz drewnianą kaplicę. W latach 1697-1699 na miejscu kaplicy postawili murowany kościół pod wezwaniem św. Wacława i Aniołów Stróżów. Bronki stanowiły wówczas przedmieście Raciborza. Znajdowały się za bramą wielką, przy drodze do Starejwsi. Podzielone były na trzy części. Miejską zajmowały gospodarstwa rolne bogatych mieszczan. Folwarki te miały swoje nazwy, np.: Klejowiec, Budzów czy Markowice. Część zamkową zajmowały zagrody i pastwiska nad Odrą. Trzecią część wypełniał folwark dominikanów zamieszkany przez zagrodników i chałupników. Bronki zajmowały dość rozległy teren i przez to zwane były Przedmieściem Wielkim. Dziś to okolice ulic: Londzina, Stalmacha czy Reymonta – z krótkim wykładem historycznym wystąpił Mateusz.
Maria i Barbara wysłuchały go z zaciekawieniem, bo o raciborskich franciszkanach niewiele wiedziały. Sam Mateusz odczuwał duży niedosyt. Uważał, że raciborscy reformaci to temat dziewiczy, wymagający badań źródłowych. Kwerendę w archiwach postanowił sobie zostawić na później.
– W listopadzie 1810 roku bracia padli ofiarą pruskiej zachłanności – krótko dodała Barbara.
– Ale nadal są w Raciborzu. Swój klasztor mają teraz na Płoni – uzupełnił Mateusz.
Dyskusja mogłaby trwać o wiele dłużej, gdyby nie przyjazd konserwatora Majewskiego.
– Przepraszam za spóźnienie. Za Katowicami napotkałem mgłę. Musiałem zwolnić, co bardzo mniej zirytowało – wytłumaczył się katowicki urzędnik.
Z tylniego siedzenie swojego służbowego poloneza zabrał neseser. Otworzył go na kolanie i spod grubego pliku dokumentów i różnorakich papierzysk wyciągnął oświadczenie syndyka. Stróż w starej kartoniarni był uprzedzony o przybyciu grupy poszukiwaczy. Leniwie przechadzał się przed bramą nieczynnego zakładu.
– Dzień dobry. Pan Baryka zapewne uprzedził o naszym przyjeździe. Proszę oto jego zgoda na spenetrowanie piwnic – Majewski zmącił poranny spokój portiera.
– Dzień dobry. Cieszę się, że państwo już jesteście – odpowiedział stróż i szybko otworzył bramę.
Majewski, Maria, Barbara i Mateusz dumnie wkroczyli na teren starego klasztoru. Portier tymczasem doskoczył do Majewskiego i począł go zagadywać.
– Słyszałem, że w tych piwnicach straszy. Wie pan, taka legenda krąży w tej okolicy. Do piwnic nigdy nie schodziłem, bo się bałem. Na szczęście w budynku nie trzeba grzać to i do starej kotłowni nie trzeba schodzić. Mój poprzednik musiał jednak pilnować, by w piecu nie wygasło. Strach go zawsze oblatywał, jak miał iść do tych lochów. Zapraszał swoich kumpli na karty i razem z nimi szedł co kilka godzin dokładać węgla.
Nie zdążył za dużo powiedzieć, bo grupa odkrywców już wchodziła do budynku byłej kartoniarni. W niczym nie przypominał dawnego claustrum czyli domu zakonnego. Po sekularyzacji został on znacznie przebudowany. Przyklasztorny kościół rozebrano. O jego wyglądzie niewiele dziś wiadomo poza tym, że był to tzw. kościół salowy z wąskim, ale silnie wydzielonym prezbiterium zwieńczonym sygnaturką. Wedle starych dokumentów zbudowali go: mistrz murarski Giacomo Brascha z Włoch oraz Jerzy Wesper, cieśla z Opawy.
– Szkoda, że nie znamy dokładnego rozplanowania zabudowań klasztornych i kościoła. Będzie nam trudno szukać wejścia do krypt właściwie po omacku – smucił się Majewski.
– Mamy pewne wskazówki. W jednym z przedwojennych przewodników po Raciborzu mamy dość dokładne informacje, z których wynika, że na miejscu klasztoru i kościoła zorganizowano lazaret, później magazyn, a w latach 1819-1823 gimnazjum, które potem przeniosło się do byłego klasztoru dominikanek przy ul. Gimnazjalnej, obecnie Ekonomik. Na miejscu gimnazjum ponownie znalazł się tu lazaret garnizonu raciborskiego. Później umieszczono tu Państwowy Urząd Zaopatrzenia. Najciekawsza wzmianka brzmi jednak, że stojąca za murem granicznym statua św. Jana Nepomucena oznacza miejsce, w którym niegdyś znajdowało się wejście do kościoła św. Wacława i Aniołów Stróżów. W powojennych opracowaniach na temat architektury Raciborza w okresie baroku również wspominano, że fasada główna kościoła była zwrócona w stronę ulicy Londzina. Na rycinie z 1737 roku widać, że zabudowania klasztorne znajdowały się po stronie zachodniej. Budynek, w którym jesteśmy znajduje się więc prawdopodobnie na miejscu samego kościoła lub jakiejś przybudówki od strony wschodniej – oznajmił Mateusz.
– Oznacza to, że powinniśmy się posuwać na zachód – dodała Maria, z którą Mateusz wcześniej przeglądał stare przewodniki i kroniki.
Majewski był wyraźnie pocieszony. Cała czwórka stała w małym przedsionku za głównymi drzwiami. To tu zaczynało się zejście do piwnicy. Portier wysforował się do przodu, by zapalić światło. Na szczęście wszystkie żarówki były sprawne i w piwnicy było dość widno. Na dole okazało się, że zamiast w lochach wszyscy znajdowali się w dużej kotłowni. Na pierwszy rzut oka jej posadzka znajdowała się jakieś trzy metry od poziomu placu. Promienie słońca prawie wcale tu nie wpadały. Dostępu broniły im stare deski, którymi zatkano malutkie okna tuż przy sklepieniu.
Kotłownia dzieliła się na trzy duże pomieszczenia. Pierwsze, łączące się ze schodami na parter, wypełniał duży piec węglowy, pewnie jeszcze poniemiecki. Przez dość dużą szczelinę w ścianie południowej można było się dostać do sąsiedniego pomieszczenia, które było całkiem puste. Uwagę Mateusza zwróciły jednak dwie duże jasne plamy na ścianie południowej tegoż pomieszczenia, sugerujące, że znajdowały się tu niegdyś jakieś dwa przejścia.
Majewski był przekonany, że tylko za ścianą zachodnią kryje się sukces. Na dwie plamy nie zwrócił więc uwagi. Zresztą i sam Mateusz przestał się nimi interesować. Oczy wszystkich zwróciły się natomiast w stronę trzeciego pomieszczenia. Była to właściwie ogromna wnęka w ścianie zachodniej o około metr głębsza od pozostałych pomieszczeń. Trudno było tu cokolwiek dojrzeć. Ściany były dokumentnie czarne. Okazało się bowiem, że przez długie lata składowano tu węgiel.
– Musimy zbadać ścianę zachodnią tej wnęki. Jeśli kościół rzeczywiście stał na linii północ-południe i wejście do niego znajdowało się na wysokości statuy Nepomucena, to stąd powinniśmy się dostać do krypty pod prezbiterium – spekulował Majewski.
– Proponuję zadzwonić do dyrektora Kowala, żeby podesłał tu również jakieś urządzenie do oczyszczania tych ścian – przerwała te spekulacje Maria.
Majewski przyznał jej rację. Wyszedł na plac przed budynkiem i zadzwonił ze swojego “komórkowca” do dyrektora Kowala. Ten nie dał się długo prosić. Zapewnił, że z odpowiednim sprzętem i robotnikami zjawi się za około 20 minut.
– Sam jest ciekaw, co znajdziemy – zaśmiał się w duchu Majewski.
Kowal rzeczywiście nie kazał na siebie długo czekać. Pojawił się wraz z trzema robotnikami i maszyną do czyszczenia strumieniem wody pod dużym ciśnieniem. Robotnicy, którzy urządzenie to mieli obsługiwać, kazali wszystkim opuścić piwnicę. Sami założyli specjalne maski i przystąpili do roboty. Po chwili kotłownia wypełniła się szaro-siwą mgłą.
Po około pół godzinie nieprzyjemna węglowa mżawka opadła. Stary skład opału był teraz jasnoszary. Ściana zachodnia niczym szczególnym się nie wyróżniała. Była otynkowana tak jak każda inna. Teraz przyszedł czas na skuwanie tynku. Ta czynność zajęła robotnikom kolejne pół godziny. W efekcie odsłonili fragment ściany ceglanej o wysokości około dwóch metrów licząc od sklepienia piwnicy. W części dolnej zaczynał się pojawiać fundament ceglany, którego nawet najmocniejsze młoty pneumatyczne nie mogłyby o tak ruszyć.
– Przed nami wiekopomna chwila – zażartowała Maria.
– Oby ta wiekopomność nie obróciła się przeciwko nam. Jeśli nic nie znajdziemy, to przez długi czas musimy się liczyć z głupimi docinkami – odpowiedział Majewski.
Dyrektor Kowal nie czekał na jego sygnał. Sam kazał robotnikom wybijać otwór w ścianie. Robota szła opornie. Cegły i zaprawa dobrze trzymały, a pracować trzeba było na drabinie. Można się było spodziewać około metrowej ściany nośnej. Gdyby nie młoty pneumatyczne, to wybicie otworu zajęłoby dobrych kilkanaście godzin. Mimo to i tak zeszła kolejna godzina. W piwnicy, na szczęście, było chłodno. Na dworze przypiekało sierpniowe słoneczko. Nie było już tak parno jak w lipcu, ale dłuższe przebywanie w południe na dworze nie należało do przyjemności.
Po godzinie 13.00 robotnicy przebili wreszcie ścianę. Miała około 1,20 metra szerokości. Otwór przypominał na razie lej. Szeroki z przodu zwężał się w stronę południową. Dopiero po pół godzinie można było wsunąć się w otwór i zajrzeć do pomieszczenia, które – jak wszyscy wierzyli – za nim się kryło.
Odważną okazała się być Maria. Wgramoliła się po drabinie na krawędź otworu kończącego się po 1,2 metra małą na razie szczeliną. Do tej szczeliny Maria przyłożyła latarkę. Smuga światła wpadła do środka i zgubiła się gdzieś w ciemnościach. Dopiero gdy Marii udało się przyłożyć do otworu oko, ujrzała, że światło to pada na biało-szare ściany jakiegoś korytarza. Prowadził kilka metrów w kierunku zachodnim. Po chwili jednak Maria dojrzała, że korytarz, w miejscu, gdzie wpadało do niego światło latarki, właśnie skręca. Ta odnoga prowadziła w kierunku południowym.
(…)
Około godz. 16.00 w wąskim korytarzyku znajdowali się już: Maria, Mateusz, Barbara, Majewski, Kowal i dwóch robotników. Wszyscy założyli robotnicze uniformy. Na ustach mieli specjalne maseczki zabezpieczające przez różnymi drobnoustrojami, które znajdują się w starych lochach i kryptach. Wyglądali dość komicznie. Tak samo jak włamywacze do banków w amerykańskich filmach. Trzymali w rękach duże kolejarski latarki zasilane mocnymi akumulatorkami. Maria znów wysforowała się do przodu. Przeszła kilka metrów i zobaczyła przed sobą dość duże pomieszczenie. Przypominało trochę tanie japońskie hotele. W ścianach, na dwóch poziomach, znajdowało się dwudzieścia wnęk szerokich na niecały metr. Na podłożu z piasku leżały szkielety odziane w habity. Skrzyżowane na piersiach kości palców spajały różańce, których oczka wykonano zapewne z dębowego drewna. Aż dziw, że się nie rozpadły. W dwóch wnękach nie było ciał. Prawdopodobnie franciszkanie nie mieli już kogo tu pochować.
– Myślałem, że znajdziemy więcej pochówków. Ciała są już w stanie całkowitego rozpadu. Nie powinniśmy tu długo przebywać. Proponuję szybko wykonać zdjęcia i spenetrować pomieszczenia i korytarz – odezwał się Majewski.
Barbara przystąpiła do robienia zdjęć. Po blisko dwustu latach przerwy w krypcie znów zabłysło światło. Tym razem było to kilkadziesiąt błysków lampy fotograficznej.
– Franciszkanie, jak wynika ze starych kronik, mieli też swój przyklasztorny cmentarz. Tu zapewne spoczęli najstarsi bracia lub gwardianie. W XVIII wieku władze pruskie były wyczulone na sprawy sanitarne. Widmo epidemii i zakażeń wciąż zaglądało im w oczy. Zmusili chyba reformatów w Raciborzu, by zaprzestali grzebać zmarłych w tych katakumbach – analizował Mateusz.
– Wydaje mi się, że masz rację. Krypta pod prezbiterium była miejscem szczególnym. Sądzę, że spoczywają tu założyciele klasztoru. Mogło ich być właśnie osiemnastu. Potem braci grzebano na cmentarzu. W ścianie zachodniej, na końcu korytarza prowadzącego na wprost od wybitej przez robotników wnęki, znalazłam zamurowane wejście do krypty. Prowadziło prawdopodobnie z piwnic klasztoru. W sklepieniu powinniśmy więc znaleźć wejście z posadzki kościoła – dodała Maria.
Wiele się nie pomyliła. W sklepieniu na samym środku pomieszczenia widać było zamurowany otwór.
– Franciszkanie sami chyba zadbali, by nikt się tu nie dostał – pomyślał sobie Majewski.
Jan Popiel