Naziści, zioła i szatańskie orgie pod Raciborzem

Naziści, zioła i szatańskie orgie pod Raciborzem

Niemcy włączyli je do badań nad germańskim pierwiastkiem i czystością rasy. Słynny raciborski proces czarownic z 1667 roku zakończył się spaleniem na stosie biednych wieśniaczek, odurzanych alkoholem i ziołami, a potem zaciąganych do orgii.

– Całkowicie niewinnych prawdopodobnie nie karano – skomentował to wydarzenie ks. Augustyn Weltzel (1817-1897), proboszcz tworkowski, autor Historii miasta Raciborza (1861), który czytał akta procesu przechowywane w raciborskim archiwum. Ostatnie egzekucje przeprowadzono sto lat wcześniej. Szacuje się, że w latach 1450-1750, w Europie i Ameryce Północnej, wykonano ich około 35 tysięcy. W oświeconym XIX wieku – poza ubogim wieśniactwem – już mało kto wierzył w gusła i czary.

Ks. dr Augustyn Weltzel

– Zastanawia fakt, że „czarownice” pochodziły z najbiedniejszej warstwy, a były przecież podstawy do sądzenia, że i szlachta ma „kontakty z szatanem” – zauważyła nieżyjąca już, współczesna badaczka dr Anna Wróbel (1912-1988), autorka wydanej w 1991 roku monografii Syryni, Lubomi, Grabówki i Nieboczów w obecnym powiecie wodzisławskim. To stąd pochodziły ofiary, spalone 23 września 1667 roku na tzw. Katówce, w pobliżu małej świątyni pw. Matki Bożej przy drodze do Krzanowic i Bieńkowic. Kościół wspomina tego dnia św. Linusa, żyjącego w I wieku papieża i męczennika.

Król i niemiecka kochanka

Trop wskazany przed dr Wróbel wydaje się słuszny. Bogobojna i pobożna ludność wieśniacza nawet nie śniła o tym, co działo się wówczas na dworach czy w domach bogatych mieszczan. – Wraz ze zmianą pojmowania Boga, piekła i pozycji kobiety, Francję i Europę w XVII wieku coraz mocniej przenikały dreszcze życia dla przyjemności – pisze Jerzy Besala w obszernym szkicu Miłość i strach. Dzieje uczuć kobiet i mężczyzn (2014). To wtedy rodzi się libertynizm, czyli „zwyczaj zdawania się na instynkt”. Tirso de Molina wprowadził do literatury Don Juana Tenorio (Zwodziciel z Sewilli i kamienny gość, 1630), rozwiązłość na dworach szerzyła się od Tamizy po Wisłę, a kara boska kojarzyła się nie tyle z ogniem piekielnym po śmierci, co syfilisem i rzeżączką za życia. Arystokracja wypełniała czas komedyjkami, parodiami, teatrzykami i spektaklami, gdzie główne role obsadzały kurtyzany i paradujące w maskach nagie panie szlachetnego urodzenia.

Libertynizm docierał do górnośląskich zamków i pałaców, położonych co prawda z dala od tętniących życiem lubieżnych metropolii XVII-wiecznej Europy, ale za to chłonnych wszelkich erotycznych nowinek.

Przykładów zresztą nie trzeba daleko szukać. W 1655 roku, raptem dwanaście lat przed raciborskim procesem, podczas potopu szwedzkiego, po ucieczce z Polski, w murach zamku w Głogówku gościł król Jan Kazimierz. Przybył tu z nuncjuszem papieskim Lorenzo Littą, prymasem Andrzejem Leszczyńskim i kilkoma senatorami oraz niemałym królewskim dworem. Był gościem Oppersdorffów, panów na zamku w Raciborzu, tych samych, którzy w 1683 roku witali króla Jana III Sobieskiego.

Według anonimowego, plotkarskiego dziełka, wydanego po raz pierwszy w 1679 roku w Paryżu, w czasie pobytu w Głogówku, zamiast martwić się o losy Polski, król Jan Kazimierz kochał się bez pamięci w Annie Schönfeld, dwórce swej żony. Żadnemu historykowi nie udało się potwierdzić ani obalić plotki z paryskiego pamfletu. Najprawdopodobniej coś jednak było na rzeczy, bo zwątpienie, jakie ogarnęło króla na wygnaniu jest szeroko opisywane w źródłach z epoki. Być może więc czas spędzony w księstwie opolsko-raciborskim rzeczywiście mijał monarsze na sercowych przeżyciach, jakże kojących jego zatroskaną duszę. – Charakter miał chwiejny i kapryśny, usposobienie dziwaczne i dziwnie drażliwe, inteligencję i zdolności dosyć mierne – pisał o nim w 1862 roku Józef Kazimierz Plebański.

Król Jan Kazimierz

Ponoć romans króla z piękną Niemką miał wiele momentów farsowych. Dworak królewski, baron Saint-Cyr, spuszczał mu pewnego razu drabinkę przez okno, aby ten mógł się dostać do ukochanej. Innym razem gwardziści wzięli króla, skradającego się nocą korytarzem zamkowym, za złoczyńcę i stłukli go niemiłosiernie.

Noc św. Walpurgii

Raciborski proces czarownic rozpoczął się 16 sierpnia 1667 roku przesłuchaniem Augusta Simona, szewca z Syryni oraz Elisabeth Pustelnickiej z Lubomi. Kolejne przesłuchania miały miejsce: 18.08 – Blasius Strack (Syrynia), 22.08 – Catharina Mazur (Kornowac) i Hedwig Nowak (Lubomia), 23.08 – Anna Warmuczena (Lubomia), 27.08 – Dorothea Sobczyna i Anna Soyczyna (Lubomia) oraz Anna Kozub (Syrynia), 2.09 – Helena Kokotka (Nieboczowy) i Matthäus Schimek, syn szewca Augusta z Lubomi, 6.09 – Helena Kuchtowa (Grabówka), Marianna Kempczyna (tkaczka z Syryni) i nieznana z imienia piekarka z Lubomi oraz 12.09 – Anna Biertaẞka (robotnica z Pogrzebienia) i masarka, Agnes Wilkowa (Pszów).

Ich zeznania – poza wspomnianym ks. Weltzlem – spopularyzowali pszowski proboszcz ks. Paweł Skwara i jego ówczesny wikariusz August Wolczyk (Kronika czyli historyczna wiadomość o Pszowie, farnem i pątniem miejscu w Rybnickim powiecie w Pruskiem Górnem Szlązku, z dodatkiem Kroniki o Rudułtowskiej ku Pszowu przyłączonej Parafii, 1861) oraz Georg Hyckel, raciborski historyk entuzjasta, dyrektor zakładu dla głuchoniemych, autor licznych publikacji poświęconych dziejom Górnego Śląska (Was der Sagenborn rauscht. Sagen aus dem Stadt und Landkreise Ratibor, Ratibor 1924, w tłum. Co szumi w zdroju legend. Legendy ziemi raciborskiej).

– Na ziemi szląskiej – pisali Skwara i Wolczyk – różne spotykały się wojska i niejedną krwawą bitwę stoczono. Groza wojny szalała nad nieszczęśliwym krajem w całej okropności, pozostawiając po za sobą krwią zlane niwy, opustoszałe zagony i popalone wsie i miasta. Głód, nędza i straszne choroby były jej następstwem. Kościoły stały popalone i poniszczone. W strasznych tych czasach rozpanoszyły się ludzkie namiętności, zdziczały umysły i odwróciły się od Boga. O ile Pszów nasz wówczas ucierpiał, nie wiemy, bo odnośne akta zaginęły. Wiemy tylko, iż w r. 1667 odbył się w okolicy Pszowa wielki proces przeciwko czarownikom i czarownicom, że między ostatniemi znajdowała się też pewna kobieta z Pszowa, masarka Agnieszka Wilkowa. Wszystkich oskarżonych uznano wówczas za winnych obcowania z diabłem i ukarano na tem, że nieszczęśliwych przywiązywano do drabiny rozpalonej do czerwoności i powoli pieczono. Dla wyjaśnienia sprawy warto posłuchać co tym ofiarom zabobonu zarzucano i jakie rzeczywiście były ich występki. Oto oskarżeni sami się przed sądem przyznali, że w nocy 25 lutego, tj. w noc św. Walpurgii i w niektóre czwartki i soboty, na granicy między Lubomią i Syrynią obcowali z djabłem, który im nadał moc szkodzenia ludziom do woli w różny sposób. Tak sami swą winę wyjawili, lecz w rzeczywistości była ona zupełnie inna. Zaślepieni i roznamiętnieni ci ludzie zbierali się bowiem rzeczywiście po nocach na ustronnych miejscach i oddawali się tańcom, pijatykom i najobrzydliwszym występkom. W dzień zaś obchodzili w różnych przebraniach po wsiach i namawiali lud, aby na te ich nocne uroczystości tłumnie przybywał i dawał się tam djabłu zapisywać. Lud zdziczęły w czasie długiej wojny rad słuchał namowy zaślepionych bezbożników i owe piekelne uczty nocne stawały się coraz liczniejsze i częstsze. Zaniechano modlitwy, zaniechano pieśni nabożnych i oddano się jedynie cielesnym uciechom i brzydkim chuciom. Czyż wobec tego dziwić się możemy, iż władze ówczesne chcąc zaradzić strasznemu rozprzężeniu obyczajów tak surowych używały środków, by błędnych na właściwą nawrócić drogę? Skąd się atoli nieszczęsny prąd ten przedostał na naszą ziemię szląską? Jedni mówią, że rozwiązłość ta przedostała się z ziemi czeskiej, inni że z Niemczech, że stamtąd zarodek złego przynieśli ówcześni wojacy. I nam się to ostatnie twierdzenie zdaje się być najprawdopodobniejsze. Głośnym przywódcą szalejącej zgrai owej był bowiem niejakiś Deutschmanek, chłop osiadły w Bukowie. Nam się zdaje, że to słowo „Deutschmanek” bynajmniej nie oznaczało nazwiska, lecz ród i pochodzenie owego herszta. Z Niemiec też zapewne, gdzie wówczas czarownictwo kwitło w najlepsze, grzeszne te zabobony i występki do nas się dostały.

Sabaty czarownic

– W czasie wojny 30-letniej, kiedy zajmowano się zakopywaniem skarbów i alchemią, szczególnie wśród przedstawicieli niskich warstw społecznych, spotkać można było liczne zawarcia paktów z diabłem. Rozprzestrzeniała się herezja. Obłudnicy zamiast modlitw nauczali łatwych piosenek. Kultura i obyczaje zostały pogrzebane – pisze z kolei Hyckel. – Czarownice i chłopcy przebrani za diabły uczestniczyli w nocnych zebraniach, na których, przy piszczałce i dudach, były podobno odprawiane orgie. Jeden z chłopców podarował piekarzowej  z Lubomi dukata, aby z pozostałymi dziewczętami upiła się na granicy. Wódkę sprzedawała ponoć szynkarka z Tworkowa – Anna Kołodzieja. Przybywali tam także mężczyźni i kobiety z Węgier, którzy bałamucili niedoświadczonych, aplikowali maści i zioła oraz zwoływali spotkania. Jednym z głównych przywódców był podobno jeden Dasmunek z Buku. Marianna Kempczyna, prządka z Syryni, wyznała, że jest czarownicą z czasów szwedzkich. Jej gospodarz, niejaki Krzysztof Jenatzka, nauczył ją ponoć sztuki czarowania. Narkotyczne maści wzbudzały w niej tak żywe marzenia, iż myślała, że przeżyła jazdy powietrzne – dodał badacz w opracowaniu poświęconym wspomnianym wątkom legendarnym i podaniowym.

Księża Skwara i Wolczyk wykorzystali proces do ludowego kaznodziejstwa, choć wyraźnie zdystansowali się od czasów, wskazując na zbyt daleko idące rozluźnienie obyczajów. Hyckel potraktował to jako ciekawostkę.

Proces prowadzono w raciborskim ratuszu oraz w więzieniu, za który służyła wtedy wieża w ciągu murów miejskich, dziś nazywana basztą (ul. Basztowa). Katem był Thomas Hrajdki lub Jacob Glory. Źródła nie pozwalają na dokładne datowanie ich katowskiej posługi w Raciborzu.

Podczas pierwszego przesłuchania „mało który się przyznał”. Kilka dni później, podczas następnych, prowadzonych w odstępach co dwanaście godzin, zastosowano trzy stopnie tortur. Te doprowadziły do „wyjawienia, co się chciało wiedzieć”, choć „niektórzy zostali jeszcze odporni, szczególnie jeśli się nasmarowali maścią”.

Tortury (Folter) – wbrew temu, co powszechnie się sądzi – stosowano wówczas rzadko, kiedy oskarżenie było przekonane o posiadaniu wystarczających dowodów, a podsądna osoba nie przyznawała się do winy, odwołała zeznania albo nie była skłonna do współpracy. Preferowano dobrowolne złożenie zeznań pod przysięgą (axaminem), najczęściej w pozbawionej dostępu światła dziennego sali tortur (Marter Keller), w obecności kata (pobierał wynagrodzenie za okazanie narzędzi), niż wymuszenie ich przy użyciu siły (schwere, scharfe examen). Chętnie zadawano sprawcy ból jeśli wina była oczywista, a czyn odrażający.

Tortury i egzekucja

W katalogu tortur były: I stopień – zgniatanie kciuków, krępowanie rąk sznurami i powolne zaciskanie, hiszpańskie buty (miażdżenie stopy imadłem), II stopień – rozciąganie na drabinie lub ławie (Folterbanck, łoże sprawiedliwości), III stopień – przypalanie ciała (pachy, bok, stopy) za pomocą pochodni, siarki lub świec. Do ust oskarżonego wkładano knebel zwany fajką, z otworem do oddychania, albo gruszkę, która rozszerzając się uniemożliwiła krzyk. Gruszki dopochwowe i doodbytnicze stosowano wobec sprawców sodomii. Obrażenia powstałe podczas tortur były często nieodwracalne, prowadzące do ciężkiego kalectwa. Niektóre sale tortur wyposażono w krzesło czarownic (Hexenstuhl).

Z akt raciborskiego procesu wynika, że doszło do przypalania ciał oskarżonych, a zatem nie złożyli dobrowolnie zeznań i musieli uprzednio ścierpieć nieco lżejsze toruty, np. zgniatanie kciuków czy rozciąganie na ławie i drabinie. Jedna z dręczonych osób pod wpływem bólu zmyśliła tworkowską czarownicę Annę Charenzynę.

Świadectwa przyznania się do winy były „rozmaite”, ale łączyła je noc Walpurgii (Walpurgisnacht), w mitologii germańskiej noc duchów i zmarłych kojarzona z sabatem czarownic na górze Brocken z 30 kwietnia na 1 maja. Pod Raciborzem miało do tego dochodzić w czwartki i soboty na pograniczu Lubomi i Syryni. – Wesoło i głośno było, przy tym kilku młodzieńców przygotowywało do obrządku uroczystą ucztę, związek z Szatanem zawierano wskutek ceremonii chrztu i cielesne pomieszanie, a poprzez tego rodzaju obrządki mogli sprowadzić szkody pogodowe, za pomocą ich galana (chłopca) stajnie otworzyć, żeby dużo mleka wydoić, również zwierzętom i zbożu szkody wyrządzić, przed lataniem na widłach, na mietle albo na przęślicy, posmarowali oni te przedmioty maścią czarodziejską.

To wystarczyło, by kobiety skazać na śmierć. – Były wszystkie torturowane i następnie do popiołu spalone i tylko niektórym udzielono szczególnej łaski, że ich przedtem ścięto. Wyrok wykonano 23 września na Katówce przy kościele pw. Matki Bożej. Było to raciborskie miejsce straceń.

Żywe sny i plac ceremonii

Badający sprawę ks. Weltzel zauważył, że listy „nie są zupełnie kompletne i mogło być jeszcze dużo więcej innych, na których te skazane zeznawały, które doświadczyły tego samego losu”. W swojej redakcji starał się nabrać naukowego dystansu, pisząc „niech w tym miejscu czytelnik ma wyrozumiałość z tym sędziami, te słowa czytając, z litości się trzęsąc lub wyśmiewając się z tych zabobonów. Jednak całkowicie niewinnych prawdopodobnie nie karano. Konsekwencje okresu szwedzkiej okupacji, zdziczenie serca wolało może srogie postępowanie sądowe jako konieczne uznać”. Dodajmy, że w 1667 roku, po grasujących na Śląsku wojskach szwedzkich okresu wojny trzydziestoletniej (1618-1648), pozostało już tylko wspomnienie, a najazd szwedzki na ziemie polskie, zwany potopem, zakończył się w 1660 r.

Dalej tworkowski proboszcz tłumaczył, że „w tamtych czasach, gdzie większość ludzi, aby swoje dotychczasowe szczęście znaleźć, uciekało się do poszukiwania skarbów i alchemii, spotykamy często w niższych klasach społecznych sojusze z diabłem, także namiętności zmysłów, pragnienia zemsty i własnych korzyści osiągnąć”.

Oskarżona Marianna Kempczyna, tkaczka z Syryni, miała być czarownicą od czasów szwedzkich, a czarów miał ją nauczyć niemiecki karczmarz, niejaki Christof Jantzka z Leuthen (Lutyni). Mowa w jej przypadku o maściach powodujących „żywe sny” połączone z błędnym mniemaniem o lataniu. – Lecz nie wszystko jest urojeniem – zastrzegł Wetlzel, zaznaczając, że nocne zgromadzenia były „czystą rzeczywistością”. To wtedy, przy dźwiękach dud i piszczałek, odbywały się orgie, na których pojawiał się młodzieniec przebrany za „kawalera z pióropuszem o wcieleniu diabła”. Jego kompanii prowadzili na koniu wybrane osoby do „placu ceremonii”. Jeden z nich ofiarował piekarce z Lubomi dukata, którego natychmiast przepiła. Dowiadujemy się, że podczas orgii Anna Kołodzieja z Ligoty Tworkowskiej sprzedawała gorzałkę.

Czarownice na miotle

– Mężczyźni i kobiety z Węgier włóczyli się w okolicach, którzy niedoświadczonych omamiali, zioła i maści podawali i na spotkania namawiali. Jednym z tych prowodyrów wydaje się Daẞmunek (Deuthschmann, Deutschmanek) z Bukowa. Było jasne, że również dążono do szerzenia niewiary. Uwodziciele ci nauczali, zamiast modlitwy, pewne frywolne piosenki śpiewać. Niejedna uwiedziona namawiała inne o podobnych zapatrywaniach do uczty (mięso, kołacze, piwo) i do tańca. Kto się do diabła przyznaje, ten odwraca się od Boga. Dyscyplina i obyczaje zostały naruszone – napisał Weltzel.

Kawaler z pióropuszem i zwyrodnialcy

21 września 1667 roku raciborski magistrat narzekał, że liczba „zwyrodnialców i czarownic” z dnia na dzień rośnie, część oskarżonych pochodzi z innych terenów i tam powinni być sądzeni, a miejskiej kasy nie stać na pokrycie kosztów procesu. Dwa dni później pod Raciborzem zapłonęły stosy. Kolejne osoby nadal czekały w więzieniu na wyrok. Zima tymczasem zapowiadała się sroga, a „ich ubrania są w nędznym stanie”. – Nawet zdrowe, dużo mniej torturowane i poza tym już starsze i źle ubrane osoby to zimno w więzieniu nie potrafią wytrzymać i co poniektóra czarownica bez odbywanego procesu by umarła – wzmiankuje Weltzel, dodając, że „biedne musiały się aż do następnego lata męczyć”.

Dziś trudno uwierzyć w czarodziejskie moce Marianny Kempczyny z Syryni. Być może wizje, jakich doświadczała, powodowane były spożyciem niewielkich porcji owoców pokrzyku wilczej jagody, zwanej szatańskim zielem. Większa ilość prowadziła do silnego zatrucia i śmierci. Ekstrakt tej rośliny zakropiony do oczu już od czasów rzymskich prowadził do rozszerzenia źrenic. Dzięki temu oczy kobiety błyszczały, sprawiając, że stawała się bardziej pociągająca. Stąd też łacińska nazwa pokrzyku – Atropa belladonna, od greckiej bogini Atropos i pięknej kobiety.

Ów „kawaler z pióropuszem o wcieleniu diabła” to opinii Anny Wróbel niewątpliwie przedstawiciel miejscowej szlachty. Ta – mimo manifestowanej publicznie pobożności – oddawała się uciechom cielesnym na całego, tyle że za murami swoich pałaców i zamków.

W II poł. XVIII wieku za rozpustnika uchodził Johann Friedrich von Eichendorff, pan na Tworkowie, wuj słynnego poety Josepha. Na zamku utrzymywał morawską konkubinę. – Dwa lata w nieuczciwości żyje, niby mąż i żona, obsługuje muzyką i szatami oraz życie spędza w samych uciechach. Ponieważ to spowodowało największe zgorszenie i odrazę ludu i domowników, spośród których kilku należy jeszcze do pobożnych, a również uznano takie życie za całkiem bezbożne, przeto jak okiem sięgnąć coraz bardziej szerzy się zła opinia contra honorem całej familii – czytamy w datowanym na 1783 r. anonimowym donosie do biskupa.

Położone na prawym brzegu Odry dobra wokół Lubomi należały w 1667 roku do Reiswitzów, również panów na Tworkowie. Wacław Reiswitz zmarł krótko po sporządzeniu testamentu, co miało miejsce 1 marca 1664 roku. Miał trzech synów – Wacława, Jerzego i Jana Władysława. W chwili śmierci ojca byli małoletni i wychowywali się w Saksonii. Jerzy odziedziczył Tworków, Jan Grabówkę. Nie ma żadnych dowodów, że to panicze Reiswitzowie brali udział w schadzkach na granicy Lubomi i Syryni.

Są za to liczne doniesienia o barbarzyńskich gwałtach i kradzieżach, jakich mieli się dopuszczać rozlokowani pod Raciborzem cesarscy wojacy. W 1665 roku dotarł tu złożony z dwóch kaprali i 26 konnych oddział dowodzony przez Otto Christofa von Adelinga. Skargi na niego ciągną się do lata 1688 roku. Niewykluczone, że to on i jego ludzie brali udział w orgiach, zwożąc na koniach swoje ofiary i płacąc wieśniaczkom zrabowanymi talarami. 15 stycznia 1666 roku jeźdźcy z Raciborza, ludzie Adelinga, obrabowali Johanna Bechera z Nysy. Poszkodowany oszacował straty na 124 dukaty i 100 talarów niemieckich (po 36 groszy liczonych, den Thaler zu 36 gr. gerechn,).

Wśród ofiar raciborskiego procesu były nie tylko rzekome czarownice, ale i zwyrodnialcy. Nie ma wątpliwości, że orgiom towarzyszyło odurzanie alkoholem i ziołami. Jednych pchała do tego beznadzieja i bieda, drugich ludzkie żądze, a trzecich – jak Annę Kołodzieję z Ligoty Tworkowskiej – chęć zysku.

– Rozumie się, że wśród oskarżonych o czary mogły się znajdować osoby umysłowo chore lub niedorozwinięte i w takich przypadkach ich urojone odpowiedzi, na krzyżowe pytania inkwizytorów, tłumaczono uporem zatwardziałego grzesznika – przekonuje Bronisław Seyda w Dziejach medycyny w zarysie (1973). Czarami nikt zatem się nie zajmował. – W procesach czarownic dochodziły do głosu liczne codzienne interesy ludzkie: sprawy pieniężne, zazdrość i nienawiść osobista, konkurencja handlowa, intrygi w środowisku kleru i dworskie oraz prześladowania polityczne. Donosy i oskarżenia stały się tak niesłychanie łatwe, że wykorzystywano je przy każdej sposobności – dodaje Seyda.

Kartoteka procesów o czary

Najszerzej zakrojone jak dotąd badania nad procesami czarownic (1591-1671), w tym raciborskim, przeprowadzili naziści. Archiwum Państwowe w Poznaniu dysponuje odziedziczonym po nich zespołem zawierającym ponad 30-tysięcy indywidualnych kart dla każdego faktu zakwalifikowanego jako „czary”. Materiał ten dotyczy krajów europejskich i pozaeuropejskich. Poza archiwaliami hitlerowcy zgromadzili fotokopie, czasopisma i wycinki z prasy, ilustracje oraz mikrofilmy.

Zajmował się tym VII Archivamt dra Rudolfa Lewina – jeden z wydziałów SS-Hauptamt, a konkretnie specjalnie wydzielona komórka H-Sonderkommando. Szeroko zakrojone pole badawcze Archivamt, skoncentrowane na germańskim pierwiastku, czystości rasy i jej wrogach (głównie Żydach), czy starogermańskich mitach, obejmowało także religie i wyznania, w tym studia nad obłędem czarów (Hexenwahn) i procesach o czary (Hexenprozess). W zachowanych wierzeniach w czary doszukiwano się śladów prastarej kultury i wierzeń germańskich. Identyfikowany katalog tortur SS stosowało wobec swoich ofiar. H-Sonderkommando działało od 11 września 1935 roku do 19 stycznia 1944 r., docierając także do archiwaliów raciborskich.

Brzeskie Zbytki

W aktach procesu z 1667 roku mowa co prawda o sabatach na granicy Lubomi i Syryni, ale informacja o czarownicach przetrwała też w topografii legendowej Brzezia nad Odrą, dziś dzielnicy Raciborza, oraz sąsiedniego Pogrzebienia. Jeden z mieszkańców osady miał kiedyś spotkać nocą trzy kobiety wiszące na krzyżu głową w dół. Ponoć je rozpoznał, ale pod wpływem groźby z ich strony nigdy nie zdradził nazwisk.

Na granicy Brzezia i Pogrzebienia, gdzie kiedyś znajdował się las i pustkowie, znajduje się teren nazywany Zbytkami. Wedle legendy nazwa wzięła się od „zbytkowania” czarownic. Niejeden mieszkaniec przechodząc tamtędy słyszał ponoć śmiechy wiedźm. Rzekomo spotykały się tu i tańcowały ze złymi duchami.

Racibórz Brzezie – droga na Zbytki (ul. Wiśniowa)

Zbytki położone są tuż przy drodze wojewódzkiej nr 935, w lesie od strony Brzezia na granicy Raciborza oraz Kornowaca i Pogrzebienia. Można tu dojść polnymi dróżkami od kaplicy św. Anny przy ul. Wiśniowej.

Opr. Grzegorz Wawoczny

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com