W 1820 roku przybył do Raciborza z Frankfurtu nad Odrą nowy nadprezydent (Chefpräsident) wyższego sądu krajowego dla Górnego Śląska, baron Hans Karl Erdmann von Manteuffel (1776–1844). Stanowisko skłoniło go do poznania języka polskiego, powszechnie używanego przez ludność powiatu raciborskiego, szczególnie na wsiach. Manteuffel, zmuszony korzystać z usług tłumaczy, zaczął pobierać lekcje języka polskiego u ks. Bernarda Weissera, od 1818 roku wikariusza w raciborskiej farze. Spotykali się o określonej porze w winiarni piwnicy ratuszowej przy Rynku. Krąg zainteresowanych lekcjami polskiego stopniowo się poszerzał o – jak pisał kronikarz – uczonych, dystyngowanych i czcigodnych panów. Piwnica stała się miejscem spotkań wielu raciborzan z wykształceniem akademickim, głównie prawników zatrudnionych w sądzie. Baron von Manteuffel co prawda już w kwietniu 1822 roku otrzymał posadę w sądzie w Magdeburgu, ale zainicjowanego przez niego lekcje polskiego trwały dalej, nabierając charakteru spotkań towarzyskich raciborskiej inteligencji. Z końcem XIX wieku, w dobie rozkwitu polskiego ruchu narodowego, znajomość polskiej mowy była dla wielu kupców, przedsiębiorców, nauczycieli i duchownych kluczowa.
W 1840 roku Racibórz miał niewiele ponad 7 tysięcy mieszkańców, w 1855 roku blisko 10 tysięcy, w 1871 roku już ponad 15,3 tysiąca, a w 1900 roku ponad 25 tysięcy. W 1933 roku, kiedy do władzy dochodził Adolf Hitler, miasto liczyło 51 680 ludzi, w przeważającej części katolików (47 368). Protestantów było 3573, a Żydów 563. Imponujący przyrost ludności, zdominowane przez żywioł niemiecki miasto zawdzięczało doprowadzeniu kolei żelaznej oraz dynamicznemu rozwojowi przemysłu. Wypełniające krajobraz fabryki (np. Domsa, Sobtzicka, Reinersa czy Siemens Plania Werke) potrzebowały rąk do pracy. Źródłem ich pozyskania była podraciborska, zdecydowanie słowiańska i katolicka wieś, polska wokół Raciborza, morawska na południowych krańcach powiatu, za rzeką Cyną. Przybywało urzędów, sklepów, punktów usługowych, kin, teatrów, hoteli. Rozwijała się zabudowa. Już w I połowie XIX wieku miasto wyszło daleko poza obręb średniowiecznych murów, przyłączając – jako dzielnice – pobliskie sąsiednie osady (Nowe Zagrody, Starą Wieś, Płonię, Bosacz, Bronki, Ostróg).
Miejskie elity rekrutowały się spośród ludności niemieckiej, głównie protestanckiej. W latach 80. XIX wieku zaczęło się kształtować silne środowisko polsko-narodowe, wsparte działaczami z Wielkopolski. Budziła się polska tożsamość wśród wykształconych, rodowitych Ślązaków. Polski ruch hojnie czerpał z pruskich wzorców, stawiając na pozytywistyczny pragmatyzm i polityczny realizm, pozostawiając szlachetny polski romantyzm oddziaływaniu poprzez kulturę oraz edukację. Z początkiem XIX wieku w krajobrazie miasta pojawiły się polskie ośrodki gospodarcze – spółdzielnie Ogrodnik i Rolnik oraz spółka budowlana Strzecha. W 1900 roku rozpoczął działalność polski Bank Ludowy. W 1911 roku otwarto ognisko kultury – Dom Polski Strzecha. Od 1889 roku ukazywały się polskojęzyczne Nowiny Raciborskie.
Wielonarodowościowa i wielowyznaniowa mozaika XIX-wiecznego Raciborza doprowadziła na przełomie XIX i XX wieku do starcia żywiołów polskiego i niemieckiego. Spory ogarnęły i podzieliły środowiska nauczycieli i księży. Reakcją na antypolskie działania władz była coraz ostrzejsza antyniemiecka retoryka polskich środowisk, nieraz, niestety, o antysemickim zabarwieniu. Skalę problemu pokazały powstania śląskie i plebiscyt 1921 roku, a na tło wydarzeń nałożyły się również coraz powszechniejsze, szczególnie w kręgach robotniczych, idee socjalistyczne oraz komunistyczne. Wszystko to znalazło odbicie w poglądach uczniów Królewskiego Gimnazjum Ewangelickiego, przyszłej elity Niemiec, a po 1918 roku także odrodzonej Polski.
Od 1846 roku ks. Eugeniusz Biernatzki, w latach 1845–1848 wikary w kościele farnym, udzielał zainteresowanym uczniom lekcji języka polskiego. Od 10 kwietnia 1856 roku, na zarządzenie władz, które przyznały na ten cel pieniądze z kasy państwowej, wprowadzono normalne zajęcia z polskiego. Wykładowcami byli zazwyczaj duchowni. Nauka polskiego wzmiankowana jest również na początku lat 90. XIX wieku, w wymiarze czterech godzin tygodniowo na dwóch kursach. Doceniali to uczniowie z powiatu, zdominowanego przez ludność katolicką i polskojęzyczną. Polskiego uczył ks. K. Rogula, kapelan więzienny, wcześniej ks. Manderla. Zajęcia miały jednak niewielu słuchaczy. Uczęszczali na nie głównie kandydaci na teologów, a zatem przyszli kapłani, chcący ułatwić sobie później pracę duszpasterską. Ze wspomnień doktora prawa Antoniego Rostka (1889-1959), uczestnika polskiego lektoratu, niemieckie grono nauczycielskie tolerowało słuchaczy ks. Roguli. – Nigdy nie spotkałem się z jakimś zarzutem ze strony nauczycieli, względnie dyrektora Radtkego – pisze Rostek, dodając, iż Radtke był „typem pruskiego oficera i utrzymywał rygor nieomal wojskowy” a wielu nauczycieli było „przeważnie oficerami rezerwy z głębi Niemiec” o poglądach nacjonalistycznych, jak nauczyciel historii Schöne „hakatysta i Prusak”. Dodajmy, że Antoni Rostek ukończył studia w Berlinie i Halle, walczył w armii niemieckiej na frontach I wojny światowej, a po wojnie wziął udział w powstaniach śląskich. Karierę prawniczą i polityczną rozwijał w odrodzonej Polsce. Osiadł w Katowicach, gdzie w 1938 roku wybrano go posłem na 5. Kadencję Sejmu II RP.
Lektorat polskiego zlikwidowano w roku szkolnym 1907/1908. W gimnazjum działały jednak tajne kółka samokształceniowe, m.in. Towarzystwo Tomasza Zana, obecne także w jedenastu innych górnośląskich gimnazjach. Polski ruch narodowy dostarczał słuchaczom polskiej klasyki literackiej, organizował wyjazdy krajoznawcze do Krakowa lub Poznania oraz na kursy dokształcające w Uniwersytecie Jagiellońskim. Członkami Towarzystwa Tomasza Zana – w czasach inowrocławskich – był Jan Kasprowicz a także – w czasie edukacji w raciborskim gimnazjum – Adam Kocur, urodzony w 1894 roku w Kuźni Raciborskiej, polski powstaniec, doktor praw, polityk, duchowny, prezydent Katowic w latach 1928−1939, zmarły 12 stycznia 1965 roku we Frankfurcie nad Menem.
Antypolskie nastawienie grona nauczycielskiego raciborskiego gimnazjum pokazuje kazus Jana Kasprowicza (1860-1926). Wybitny polski dramaturg, poeta, tłumacz i krytyk literacki, uparcie dążący do matury, przyjechał do Raciborza z Opola, gdzie został relegowany z gimnazjum za używanie języka polskiego w czasie lekcji. Raciborski epizod w jego biografii datowany jest na okres styczeń 1882 – Wielkanoc 1883 roku. W Raciborzu związał się z grupą młodych polonofilów, zwiedzał Górny Śląsk, korespondował z Ignacym Kraszewskim oraz pisał wiersze, czyniąc jednocześnie zabiegi o wydanie ich drukiem, co zresztą – przy wsparciu Kraszewskiego – udało mu się na łamach tygodnika Kłos warszawskiego wydawcy Salomona Lewentala. Pismo opublikowało m.in. napisane w Raciborzu Z pieśni żebraczych i U studni. W Raciborzu Kasprowicz przystąpił do matury, ale podczas części pisemnej egzaminu (tłumaczenia z greki), został sprowokowany przez profesora Mühlenbacha, nauczyciela greki, łaciny i niemieckiego, który rzucił pod adresem młodzieńca: – jeśli się Pan sam nie wyniesie, zostanie pan odstawiony do swojej Polski przez policję. Młody poeta rzucił w twarz profesora flakonik z atramentem, egzamin przerwano, Kasprowicza relegowano, ale – chcąc uniknąć skandalu – nie zamknięto mu drogi do matury w innej szkole. Egzamin dojrzałości zdał w 1884 roku w Gimnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu.
Jak istotne dla budzenia świadomości narodowej były działania polskich środowisk świadczą młodzieńcze lata Józefa Rostka (1859-1929) z Wojnowic, lekarza, założyciela Śląskiego Towarzystwa Pomocy Nauk oraz Polskiego Towarzystwa Górnośląskiego. Jego obszerny życiorys z komentarzami opublikował w 1930 roku Rocznikach Towarzystwa Przyjaciół Nauk Na Śląsku pochodzący z Tworkowa bł. ks. dr Emil Szramek. Czytamy tam (zachowano oryginalną pisownię): – W maju roku 1870 przeszedł do zupełnie niemieckiej szkoły elementarnej, a rok później do gimnazjum w Raciborzu i tam raptownie się germanizował, ulegając bez oporu niemieckiemu szałowi narodowemu, który podczas zwycięskiej dla Niemców wojny francuskiej ogarniał cały kraj (1870/71). Podczas studjów gimnazjalnych uważał się Rostek za Niemca i zupełnie zaniedbywał i zapominał. Nagle nastąpiło u niego uświadomienie narodowe. Gdy był w siódmej z dziewięciu klas gimnazjalnych, tak zwanej wyższej sekundzie, dostała mu się przypadkiem do rąk książka Józefa Chociszewskiego Piśmiennictwo Polskie i odrazu spolszczyła go do tego stopnia, że już w lipcu roku 1877 w największej tajemnicy pojechał do Krakowa, tej krynicy ducha polskiego, zwiedził tam Wawel, Smoczą Jamę, Skałkę i Kopiec Kościuszki i od tej chwili był gorliwym i wiernym apostołem polskości, choć język polski jeszcze przez lata całe sprawiał mu trudności, zanim jako akademik zupełnie nim zawładnął. Dla Chociszewskiego żywił wdzięczną cześć dozgonną i osobno pojechał roku 1909 do Gniezna, gdy zasłużony ten pisarz ludowy obchodził 50-letni jubileusz pracy literackiej. W świadectwie dojrzałości, datowanem z dnia 12. marca roku 1880, najlepszą notę, bo vorzüglich, miał z łaciny; z greki i z polskiego miał gut, a z niemieckiego befriedigend. Życzeniem pobożnych rodziców było, aby został księdzem, sam czuł pociąg do filologji, lecz ostatecznie zdecydował się na medycynę, zachowując jednak aż do śmierci przyjaźń klasykom greckim i łacińskim, szczególnie Cyceronowi i Horacjuszowi, ulubieńcom swoim z ławy gimnazjalnej. Z pisarzy polskich najwięcej pokochał później Juljana Klaczkę.
Interesujący szkic poświęcony raciborskiemu gimnazjum znajdujemy we wspomnieniach abp. Józefa Gawliny (1892-1964), uczestnika walk o Monte Cassino, Biskupa Polowego Wojska Polskiego, działacza emigracyjnego po 1945 roku. Wspominając szkolne lata w Raciborzu pisał: – Byłem uczniem dość niedobrym. Zarzucano nas, chłopców rodzin polskich, całym aparatem niemczyzny, a ton i podejście profesorów było niezwykle brutalne. Były to w dodatku czasy, kiedy znaczenie Wojciecha Korfantego na Śląsku wzrastało. „Niebezpieczeństwo polskie” pozbawiło „pedagogów” pruskich wszelkiej rozwagi. Uważali tępienie polskości za swój pierwszy obowiązek. Dziś, jako starszy człowiek, którego życie wiele nauczyło wyrozumiałości, mogę tylko dziwić się ich niezręczności, powiedzmy, tyrańskiej. Odkąd, w niewinności duszy przyznałem się, że u nas w domu mówi się tylko po polsku, stałem się głównym celem ich „zasług antypolskich”. Był m.in. taki profesor Boetticher, kpt. rezerwy, który nie tylko mnie policzkował, lecz w dodatku, co tydzień, udzielał mi nagany na piśmie, ażeby mnie z gimnazjum wydalić. We mnie wzrastał upór i nie odpowiadałem mu już na żadne pytanie. Tylko gdy mnie raz o kłamstwo posądzał, wybuchnąłem, dziesięcioletni chłopak, oskarżeniem przeciwko niemu i niemieckim kolegom za krzywdy i nieuczciwości przez nich popełniane. Otrzymałem tedy z „zachowania” stopień najgorszy. Wkrótce jednak zrozumiałem, że celem utrzymania się w ogóle w gimnazjum, muszę wszystkich Niemców prześcignąć w ich własnej domenie, tj. w języku niemieckim, w ich literaturze i historii. Zacząłem więc wytrwale i systematycznie uczyć się i miałem tę satysfakcję, że dostarczałem później trzynastu niemieckim kolegom miesięcznych wypracowań z ich języka. Nie czyniłem tego za darmo, przy czym poczucie wyższości nad nimi miało szczególną wartość. W oparciu o zdobytą pozycję zacząłem tym pewniej się czuć w sprawach polskich. Razem z późniejszym wicewojewodą, Alfonsem Zgrzebniokiem, jedyni spośród 500 uczniów podaliśmy jako swój język domowy nur polnisch i założyliśmy tajny związek polski, do którego werbowaliśmy innych chłopców. Obaj chcieliśmy się stać adwokatami dla obrony ludu polskiego. Książki niemieckie poszły w kąt, a zaczęło się studium historii i literatury polskiej. Łączyliśmy się potajemnie z robotnikami, najczęściej z Syryni, gdzie samouk, właściciel malej fabryki cygar, śp. Józef Grzybek, założył coś w rodzaju uniwersytetu ludowego, którego byliśmy wykładowcami nieoficjalnymi. Wesołe to było wówczas życie, które jednak nie mogło się ukryć przed Niemcami. Mnożyły się inspekcje domowe, poszukiwania [sic!] za książkami polskimi, któreśmy pod dachem chowali, gdyż za posiadanie książki polskiej groziło wydalenie ze szkół. Potajemnie jeździliśmy do Krakowa i Poznania. Między szpiegami niemieckimi a nami istniał wyścig sprytu, przy czym niepowodzenia rozsierdzały Niemców coraz więcej. Najnieprzyjemniejszym z nich był w 5. i 6. klasie niejaki prof. Max Rosenthal, wychrzczony po protestancku Żyd, który wykrycie spisku antypaństwowego u nas uważał za swoje zadanie niemal życiowe. Podstęp jego przekraczał wszelką wyobraźnię. Razu pewnego wpadł na trop zebrania naszego w restauracji, słyszał nasze polskie pieśni, lecz postanowił w przedpokoju przy piwie poczekać, dopóki swój przytułek opuszczając, nie wpadniemy w jego ręce. Był po dwugodzinnym czekaniu nieco zaskoczony, że ptaszki przez okno opuściły lokal, przedtem płacąc kelnerowi również i za jego piwo. Ostatecznie jednak dał mi radę, stawiając mi niedostateczne stopnie z trzech głównych przedmiotów. Odwołałem się do specjalnego egzaminu u dyrektora Schwartza, który wszystko naprawił. Dopiero jako biskup dowiedziałem się od prof. Zielińskiego, że Schwartz był cichym sympatykiem Polaków. Toteż razu pewnego byłem mocno zaskoczony, gdy przez całe grono profesorskie za jakiś „wybryk” potępiony, musiałem się u niego zameldować i zamiast kary usłyszałem słowa: – dawajcie nadal dobry przykład. Przy tej sposobności powiedział mi jednak, że moja pozycja w Raciborzu nie jest już do utrzymania. Konferencja profesorów nie zdecydowała się jednak na wydalenie mnie, natomiast wystąpiła grupa profesorów do mnie z ofertą, bym gimnazjum dobrowolnie opuścił, i przyrzekła mi wyrobione już stanowisko sekretarza sądu, bez egzaminu nawet. Zdałem jednak egzamin i opuściłem Racibórz, by poszukać innej uczelni. W sześciu gimnazjach nie przyjęto mnie mimo dobrego świadectwa (powód: wilczy bilet), aż dopiero w nowo formującym się gimnazjum w Rybniku, refugium peccatorum (ucieczka grzeszników), znalazłem przytułek.
Wspomniany Max Rosenthal łączy abp. Józefa Gawlinę z dr. Herbertem Hupką (1915-2006), absolwentem raciborskiego gimnazjum, dziennikarzem, powojennym działaczem Ziomkostwa Ślązaków i Związku Wypędzonych w Niemczech, deputowanym z ramienia CDU. Hupka był wnukiem Rosenthala. O edukacji przy obecnej ulicy Gimnazjalnej pisał we wspomnieniach: – Szkołom, do których uczęszczałem, można wystawić tylko najchwalebniejsze świadectwo. Uwaga ta dotyczy zarówno szkoły powszechnej, jak i gimnazjum. W gimnazjum humanistycznym zrobił maturę w 1903 roku mój ojciec, Erich Hupka. W tym samym gimnazjum uczył od 1907 do 1919 roku mój dziadek, Max Rosenthal. W wieku 59 lat, przemawiając do uczniów jako zastępca dyrektora gimnazjum, doznał ataku serca. „Zmarł, wypełniając wiernie swój obowiązek niczym żołnierz na polu bitwy” – tak głosił nekrolog wystawiony w imieniu uczniów, pobierających naukę w czasie wojny. W tym właśnie gimnazjum w 1934 roku zdałem egzamin maturalny. Panował w nim surowy reżim, uczono dużo i wiele wymagano od uczniów. W naszej szkole panował duch republikański. Może cokolwiek z nachyleniem ku NDVP (prawicowa Niemiecko-Narodowa Partia Ludowa – Deutschnationale Volskpartei, potem sprzyjająca NSDAP, samorozwiązana po dojściu Adolfa Hitlera do władzy), ale nie tyle w sensie nacjonalistycznym, ile raczej jako wyraz opozycji wobec niemal wszechobecnej Partii Centrum. Narodowy socjalizm zaczął się stopniowo umacniać dopiero po 1933 roku. Jedynie nasz nauczyciel greki, któremu nie przeszkadzało, że odmianę czasowników nieregularnych znaliśmy często lepiej od niego, okazał się raptem zapalonym nazistą. Należał do NSDAP od dawna, ale to ukrywał. Niechaj jego imię zostanie przemilczane; w zamieszaniu pierwszych lat po zakończeniu drugiej wojny światowej spotkała go tragiczna śmierć. (…) Zanim jeszcze doszło do przejęcia władzy przez Hitlera, 30 stycznia 1933 roku, narodowy socjalizm zdołał wedrzeć się w życie mojej rodziny. Pewien uczeń, chodzący do szkoły o dwie klasy niżej ode mnie, syn dobrze nam znanej rodziny, powiedział mi – było to chyba w 1931 roku – że w naszym drzewie genealogicznym znajduje się coś żydowskiego. Kiedy przyniosłem wiadomość do domu, ten podstępny atak spowodował u mojej matki wybuch płaczu. W końcu wyjaśniono mi, że dziadek i babka z domu Rosenthal, pochodzący odpowiednio z Westerwaldu i Palatynatu, ochrzcili się w kościele ewangelickim wkrótce po osiągnięciu pełnoletności, wtedy był to 21 rok życia. Uczynili to z własnej, nieprzymuszonej woli, bez jakiejkolwiek oportunistycznej kalkulacji. Ich dzieci, a więc również moja matka, zostali wychowani w wierze ewangelickiej. Zadzierzgnęły się też więzy serdecznej przyjaźni z ewangelickim pastorem, kiedy mój dziadek został profesorem gimnazjum w Strzelcach Opolskich, było to rodzinne miasto Paula Ehrlicha. Od 1933 roku tego rodzaju sprawy osobiste stały się przedmiotem coraz bardziej surowego postępowania karnego. Z czystej obawy, że w trakcie egzaminu maturalnego, który wypadał w okolicy Wielkanocy 1934 roku, mogę zostać przepytany według aktualnie obowiązującej wykładni, matka podarowała mi na urodziny w sierpniu 1933 roku książkę Hitlera Mein Kampf. Skłoniło mnie to jednak, aby natychmiast pomaszerować do księgarni Eugena Simmicha, w której dokonywaliśmy zakupów, i zwrócić rzeczoną publikację. Nie wyjaśniłem tam szczerze, że powodem jest fakt, iż nie chcę mieć nic wspólnego zarówno z książką, jak też z jej autorem. Powiedziałem tylko, że taki prezent już otrzymałem. (…) Mimo „nieprawidłowości” odkrytych w historii mojej rodziny, zdałem maturę z oceną dobrą, co uprawniało wówczas do wstępu na wyższe uczelnie. Niejakie perturbacje wynikły stąd, że syn pewnego kupca, który szybko przystał do nazistów, nie otrzymał takiego świadectwa, bardzo wówczas pożądanego. Mnie nie można było już po fakcie odebrać matury, ale ojciec mojego koleżki, ocenionego gorzej, zdołał dzięki układom w rządzącej partii wywalczyć odpowiedni dokument. Dwóm innym uczniom – jeden chodził ze mną do klasy, a jego brat o klasę niżej – odmówiono świadectwa dającego prawo wstępu na wyższe uczelnie. Powodem było katolickie wychowanie, do czego przyczynił się ich wuj, z zawodu nauczyciel. (…) Pod koniec mojego pobytu w gimnazjum pracowałem bardzo aktywnie w Zrzeszeniu na Rzecz Niemczyzny za Granicą (VDA). Kiedy narodowy socjalizm przejął kontrolę na VDA, nie należeliśmy już do tej organizacji.
Dodajmy, że Herbert Hupka, w czasach PRL-u ochrzczony mianem niemieckiego rewizjonisty, persona non grata na wschód od Odry, studiował w Halle i Lipsku. Był językoznawcą, specjalistą języka staroniemieckiego, z której to dziedziny, w 1940 roku, obronił doktorat na podstawie dysertacji pt. Łaska i miłosierdzie w języku średniowysokoniemieckim. Z dziejów obszarów religijno-etycznych w średniowieczu.
W 1945 roku, w czasie wkroczenia Armii Czerwonej, przebywał w Raciborzu. Jego wspomnienia stanowią cenne źródło do poznania prawdy o tym krótkim, tragicznym okresie w dziejach miasta, celowo spalonego przez Rosjan. Jest też wątek poświęcony gimnazjum. – Przechodząc pewnego razu koło Królewskiego Gimnazjum Ewangelickiego (…) natknąłem się na cały stos książek, które były już nieco zniszczone przez wilgoć. Były wśród nich dzieła zabronionych do niedawna pisarzy: Thomasa Manna, Franza Warfela, Alfreda Döblina i Georga Keisera. Urzędnicy podlegli głównemu nazistowskiemu ideologowi – Alfredowi Rosenbergowi – jak wynika z zawartych w książkach adnotacji, skonfiskowali je i zdeponowali później na cmentarzu żydowskim w Raciborzu. Teraz leżały bezpański przed gimnazjum. Co mogłem ze sobą wziąć, zabrałem z przyjemnością, m.in. numerowany egzemplarz noweli Thomasa Manna Wälsungenblutes, z własnoręczną dedykacją i autografem autora oraz Thomasa Theodora Heine.
opr. Grzegorz Wawoczny