Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (5)

Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (5)

W polskiej szkole

Już w czerwcu 1945 r. administracja polska otworzyła szkołę w naszej dzielnicy oraz przystąpiła do spisywania dzieci, które miały być objęte obowiązkiem szkolnym. Zachęcony darmową zupę poszedłem – wraz z większą grupą dzieci – także i ja. Od szkoły jednak już odwykliśmy więc po zjedzeniu zupy i zabraniu kawałka deski z rozbieranych baraków szybko stamtąd uciekliśmy.

Prawdziwa nauka rozpoczęła się we wrześniu 1945 r. Dzieci niezbyt chętnie do niej uczęszczały. Utwierdziło to ich rodziców w przekonaniu, żeby nie puszczać dzieci do polskiej szkoły. Trwało to do czasu wydania przez władze zarządzenia, wedle którego kartki żywnościowe otrzymywały tylko te rodziny, które posyłały dzieci do szkoły. Jakaż to zresztą była nauka. Uczono nas w obcym języku. Stosunkowo niewielu moich rówieśników rozumiało gwarę śląską, wielu znało tylko kilka podstawowych, potocznie używanych słów. Używanie języka niemieckiego było zaś surowo zabronione. Kary za nieprzestrzeganie tego zakazu lubił wymierzać dyrektor, zwany przez nas „giestelter Kater” czyli „Kot w butach”, z racji tego, że paradował w oficerskich butach. Szykany i bicia trwały do czasu, aż pewnego wieczora dopadli go starsi chłopcy i porządnie poturbowali. Kilkakrotnie wybijano także szyby w jego mieszkaniu.

Były także wyjątki. Nasz pani znała język niemiecki i początkowo tłumaczyła nam nieznane polskie słowa. Ciepło wspominam matkę pani Orłowskiej, której mąż przez długi czas prowadził chóry śpiewacze w Raciborzu. Pani Orłowska krótko uczyła w naszej szkole. Nie miałem z nią lekcji. Jej matka, zwana przez nas „Omą” czyli babcią, uczyła nas śpiewu. Była to dobra forma przyswajania sobie języka polskiego oraz łagodzenia obyczajów. Te obyczaje, poza pewną rubasznością, nie były polskości przyjazne. W naszej szkole na Starej Wsi (była to placówka nr 3) przeważały dzieci miejscowe. Repatriantów było tu niewielu.

Repatrianci, gorole – jak żeśmy ich nazywali – próbowali nas szykanować. Stawialiśmy tym szykanom opór. Górowali nad nami dzięki swojej polskości. Nam przyswajanie polskiego przysparzało sporo trudności. W domu jak i między sobą rozmawialiśmy po niemiecku. Dopiero w szóstej klasie znaliśmy język polski w stopniu podstawowym. Ta słaba znajomość rzutowała potem na nasze dalsze życie. Tylko dwóch uczniów z mojego rocznika poszło do szkoły średniej. Reszcie pozostała tylko zawodówka. Odgórnie przyjęto, że Ślązak będzie tylko robolem.

Szkoła była nie tylko miejscem nauki, ale i zabaw oraz wymiany wspomnień z okresu wojny. Zabawy nie były wyszukane. Grało się w monety (tzw. pinkle) lub w „Masserstich” czyli w noże. W ruinach, rzecz jasna, bawiono się w wojnę. Prawdziwych rekwizytów zresztą nie brakowało. Wszędzie było pełno naboi i świec dymnych. Nierzadko odnajdywaliśmy „Panzerfausty” czyli tzw. pancerne pięści używane przez piechotę niemiecką do zwalczania czołgów. Aż dziw, że wśród nas nie było ani jednego tragicznego wypadku. Z czasem zainteresowanie stawały się coraz bardziej wysublimowane. Zbieraliśmy więc znaczki i hodowaliśmy rybki w akwarium.

Szkolne opowieści

Przeważały relacje wojenne i zabawne, czasami wręcz groteskowe opowiadania o zachowaniu się żołnierzy radzieckich, którzy spotkali się na Śląsku z bardziej zaawansowaną cywilizacją. Były to niewątpliwie historyjki prawdziwe, ale z czasem znacznie ubarwione. Przypomnę kilka z nich:

 – żołnierz rosyjski ubija pozłacane uszko z filiżanki i wkłada je do worka myśląc, że ma złoto;

– żołnierz rosyjski przychodzi do zegarmistrza z dużym zegarem – tzw. regulatorem – i naciska, by ten zrobił z niego kilka mniejszych;

– żołnierz rosyjski zbierał do worka zegarki, w tym trafił się budzik, który nagle zaczął dzwonić, przez co żołnierz zaczął do worka strzelać, a z czasem uciekł;

– żołnierz rosyjski postanowił umyć ziemniaki w muszli klozetowej, a kiedy wlał za dużo wody, ziemniaki spłynęły, przez co woła do gospodyni: – gdzie są kartoszki, na co ta zaprowadziła go do piwnicy. Żołnierz na widok sterty ziemniaków odparł: – „charaszo awtomat”. W innej wersji, po spłukaniu ziemniaków do kanalizacji, żołnierz miał stwierdzić z rozżaleniem: – „jeścio nie pokuszał, a już pomył”.

Nie brakowało wspomnień tragicznych. Od Rosjan nauczyliśmy się nauczyliśmy się wulgarnych słów i sprośnych piosenek, do dziś zresztą często powtarzanych.

Walka o przeżycie

Najtrudniej było o przetrwanie od jesieni 1945 r. do zbiorów w roku 1946. Zapasy się skończyły. Dzieci wyrosły z ubrań i butów. Do pierwszych mrozów chodziliśmy boso. Boso chodziłem zresztą jeszcze w piątej klasie, czyli w 1949 r. Powszechne stało się hodowanie królików. Na podwórkach pojawiły się klatki. Króliki żywiły dzieci. Po żniwach szło się na tzw. kłoski czyli zbieranie resztek kłosów zbóż.

W szkole powszechne było dożywanie. Dostawaliśmy zupę, każdy do własnego garnuszka. Na lekcji religii miejscowy wikary nazwiskiem Panuś rozdawał po kromce chleba. Były też i dary z UNRRY (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy). Była to głównie żywność pochodząca z magazynów wojskowych USA: konserwy z mięsa końskiego, mleko w proszku oraz tran rybi. Do nas podarki te trafiały już mocno przebrane. Lepsi po prostu zostawiali sobie lepsze.

Pod koniec 1945 r. zaczęli wracać mężczyźni z obozów jenieckich. Wracający z Zachodu przywozili dużą paczkę z UNRRY. Ci ze wschodu tylko wszy i choroby. Mój ojciec wrócił ze wschodu jesienią 1946 r. jako tzw. wędrujący trup, bo ludzi zdatnych do pracy Rosjanie prawie wcale nie wypuszczali. Obóz jeniecki, w którym przebywał, był o 50 km od miasta Gorki. Jeńcy kopali tam torf, stojąc cały czas w wodzie. Jednostkę wojskową, w której służył ojciec, Rosjanie przejęli od Rumunów. Stało się to w 1944 r. w wyniku obalenia faszystowskiej dyktatury w tym kraju. Początkowo Niemców zapewniano, że będą internowani, a gdy złożyli broń zostali wydani Armii Czerwonej. Od Siedmiogrodu niedaleko granicy z ZSRR kolumna Niemców szła pieszo. Ponad połowa zmarła z wycieńczenia. Obóz wykończył resztę. Ojciec miał szczęście. Wrócił wycieńczony z mało znaną nam chorobą – malarią. Pod koniec 1946 r., na czarnym rynku można było, na szczęście, kupić streptomecynę szmuglowaną z Zachodu. Była jednak bardzo droga. Matka zapożyczyła się u wszystkich znajomych, u których mogła. Długi spłacaliśmy bardzo długo, nawet z moich zarobków. Najważniejsze, że ojciec był zdrów.

Pod polską administracją

Jesienią 1945 r. ustabilizowała się w mieście polska administracja. Polska straciła jednak w czasie wojny wykwalifikowaną kadrę urzędniczą. W 1945 r. urzędnikami zostawali więc ludzie umiejący po polsku mówić i trochę pisać. Większość myślała przy tym o własnych korzyściach. Okazji do ich osiągnięcia było wiele.

Zaczęła się weryfikacja ludności. Trzeba było zadeklarować się jako Polak, co weryfikowano na podstawie znajomości polskich modlitw. Sprawdzano też polskość brzmienia imienia i nazwiska. Matka musiała zmienić imię z Johanny na Janinę, a brat z Gerharda na Józefa. Imię nieżyjącego już wtedy dziadka przemianowano z Adalberta na Wojciecha. Po latach, kiedy moja matka zmarła, miałem szalone kłopoty z jej tożsamością. W żadnych aktach nie widniała Janina, córka Wojciecha. Osoby, które nie uznano za Polaków wysiedlano przymusowo do Niemiec. Ludność tą gromadzono w obozach przejściowych, m.in. w osławionych Łambinowicach i w Świętochłowicach. Były też dziesiątki mniejszych lagrów, w których ludzie miesiącami czekali na transport.

Ludność miejscową zraził do polskiej administracji obowiązek usuwania z nagrobków niemieckich napisów. Ludzie zamazywali je smołą, rzadziej skuwali. Nagrobki z napisami niemieckimi były rozbijane. Ludzie, komentując to zarządzenie, mówili: nawet Hitler zostawił nagrobki w spokoju. Rzeczywiście jeszcze dziś można spotkać stare nagrobki z polskimi napisami. Jeżeli zaś widzi się napis niemiecki, to najczęściej oczyszczony ze smoły.

Ludzi bolało też zepchnięcie ich na margines życia społecznego. Ludzie miejscowi, nawet dobrze wykształceni, z uwagi na braki językowe nie mogli piastować żadnych kierowniczych stanowisk. Niemiecki inzynier mógł być co najwyżej brygadzistą. Używanie języka niemieckiego było surowo zakazane. Zakazane było też posiadanie książek niemieckich i słuchanie niemieckiego radia. Pojawił się wtórny analfabetyzm. Na Śląsku te obostrzenia obowiązywały najdłużej, choć w innych regionach Polski niemiecki został nawet wprowadzony do szkół.

Na fali zakazów usunięto latem 1945 r. pomnik Josepha von Eichendorffa, który stał przy obecnej ulicy Mickiewicza. Z wojny wyszedł bez szwanku. Jak mi opowiadał znajomy strażak, jakiś czas pomnik ten leżał w piwnicy budynku straży pożarnej przy ul. Reymonta. Podczas akcji porządkowej został sprzedany na złom, a pieniądze poszły na „przelew”.

Odbudowa i stabilizacja

Oczyszczanie głównych ulic z gruzów rozpoczęli już Rosjanie wykorzystując do pracy ludność cywilną oraz więźniów. Dalsze odgruzowywanie prowadziły władze polskie, które również zaangażowały do tego ludność miejscową jak i napływową, ale już jako pracowników najemnych. Szybko pojawiło się hasło „Cały naród buduje swoją stolicę”. Cegła z rozbiórek była wywożona do Warszawy. Na ulicach miasta ułożono tory kolejki wąskotorowej, po których kursowały tzw. „lory” ciągnione przez mały parowóz. W szkołach powstały Koła Odbudowy Warszawy. Członkostwo było obowiązkowe. Co miesiąc zbierano składki.

Ludność napływowa zajmowała początkowo opuszczone przez Niemców mieszkania. Zdarzały się też przypadki przymusowego wysiedlania względnie przesiedlania miejscowych. Chciałby przypomnieć mało znany fakt, o którym wspomina w swojej książce pt. „Był rok 1945” Edmund Osmańczyk. Otóż władze polskie opracowały plan przymusowej repolonizacji całej miejscowej ludności w specjalnych zamkniętych obozach. Sprzeciwił mu się Arka Bożek, wówczas wicewojewoda śląsko-dąbrowski, który zyskał, co ciekawe, poparcie władz radzieckich.

Wśród ludności istniał podział na „naszych” i „chadziajów”. Z czasem zawierano tzw. mieszane małżeństwa i ludzie zaczęli się ze sobą przyjaźnić. Młodzi szybko uczyli się języka polskiego. Nie mieli też takich uprzedzeń jak starsi. Początkowo bowiem niejedna matka usprawiedliwiała się przed kumoszkami, że „moja cera mo synka Poloka, ale Ślązoka spod Rybnika” albo też „mo synka Poloka, ale dobrego człowieka”. W miarę upływu czasu antagonizmy znikała. Dziś pozostały tylko relikty.

Odbudowana została szkoła nr 8 sąsiadująca z naszą nr 3. Przy odbudowie pomagali wszyscy uczniowie. W rozmowie zapewniono nas, że będą się w niej uczyć chłopcy. Kiedy jednak została odbudowana, to przeznaczono ją dla dziewcząt, tak jak w czasach niemieckich. Chłopcy ułożyli wtedy taką piosenkę, której pierwszą zwrotkę mam jeszcze w pamięci:

          „Naszą szkołę nam ukradli, oj!

          A my się wykiwać dali, oj!

          Aż na dach cegły nosili, oj!

          Teraz babów tam wsadzili, oj dana!

Szkoła nr 8 stała się wkrótce szkołą TPD czyli Towarzystwa Przyjaciół Dzieci ze świeckim programem nauczania. Potem zaś zlikwidowano szkołę nr 3 tworząc Szkołę Mistrzostwa Sportowego nr 8 złożoną z dwóch budynków.

Tak mijały lata, ruiny powoli znikały, na ich miejsce powstawały nowe budynki, początkowo na bazie starych, później całkiem nowe. Jedną z ostatnich wyburzonych ruin był budynek ratusza w Rynku, a ostatnim chyba kościół ewangelicki, który stał na miejscu obecnej Państwowej Szkoły Muzycznej przy ul. Ogrodowej.

Henryk Swoboda

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com