(…) Byłem świadkiem mimowolnej rozmowy prowadzonej pomiędzy moją babcią, a jej przyjaciółką. Mąż tej przyjaciółki był maszynistą kolejowym i dzięki temu nie musiał iść do wojska. Kiedyś wiózł transport ludzi do obozu koncentracyjnego. Zazwyczaj przez obozem pociąg przejmowali kolejarze – członkowie SS. Raz jeden z uwagi na brak SS-mana ów człowiek musiał prowadzić pociąg do końca. Widział wtedy sceny odbywające się na tzw. rampie śmierci. Przykazano mu prawdzie surowo milczenie, ale po pewnym czasie zwierzył się żonie. Ta z kolei opowiedziała to zaufanym przyjaciółkom. Rozmowa odbywała się w naszej gwarze. Babcia powiedziała wtedy: oddawin będzie straszny. Z uwagi na nieznane mi wtedy słowo „oddawin”, zdanie to, jak i rozmową do dziś zapamiętałem. „Oddawin” znaczy odwet.
Rok 1945
Ilość uchodźców wyraźnie malała. Wyjechało też dużo mieszkańców Raciborza. Ich mieszkania zajmowali cofający się żołnierze niemieccy. Nie była to jeszcze ucieczka, a planowane odwroty. W naszym domu też często kwaterowali żołnierze. Ich pobyt był krótki, maksymalnie dwa dni. Po nich przychodzili następni. Do wojska powoływano coraz starsze roczniki mężczyzn oraz młodzież. Tworzono z nich tzw. Volkssturm. Uszczuplano załogi fabryk, zaostrzano obowiązkową pracę kobiet nie mających małych dzieci. Ta nerwowa atmosfera i strach udzielały się też i nam, dzieciom. Rosjan wyobrażałem sobie jako bajkowe postacie, także jako ludzi-zwierząt.
Z czasem planowany odwrót zamieniał się coraz bardziej w paniczną ucieczkę. Przez dwa miesiące broniono Raciborza przed Rosjanami. Niektóre wioski przechodziły po kilka razy z rąk do rąk. Żołnierze opowiadali straszne rzeczy.
Żołnierze niemieccy opowiadali straszne rzeczy o wyczynach Rosjan. Nakłaniali nas do wyjazdu. Mój dziadek na uspokajał. Mówił, że zna żołnierzy rosyjskich jeszcze z I. wojny światowej i że są to tacy sami ludzie, jak my. Podczas przerw ogniowych żołnierze niemieccy i rosyjscy przechodzili przez linię frontu. Wymieniano między sobą tytoń, pito gorzałkę, był czas na zabranie rannych i pochowanie zabitych. Cywilom raczej dawano spokój.
Już od jesieni 1944 r. rozpowszechniło się pędzenie bimbru z buraków cukrowych. Warzono także syrop. Ludność, która nie zamierzała się ewakuować robiła zapasy żywnościowe. Co cenniejsze rzeczy: ubiory, serwisy stołowe itp. były zakopywane bądź zamurowywane w szopach albo stodołach. Robili to także moi dziadkowie i mama.
W drugiej połowie marca przez Racibórz przechodzili ostatni żołnierzy niemieccy. Szybko pili herbatę. Na pytanie mojej mamy: „teraz to nas pewnie zostawicie”, odpowiadali: „naszą Bawarię byśmy bronili, co nas jednak obchodzi Górny Śląsk”. Ludzie zostali zagnani do budowy zapór przyczółkowych. Oprócz kilku żołnierzy i Volkssturmistów, w mieście nie było załogi wojskowej.
Mosty na Odrze zostały wysadzone. Nie opóźniło to posuwania się Armii Czerwonej. Ucieczka z Raciborza była możliwa jeszcze w kierunku południowym, na Morawy. Miasto zostało ostrzelane. Wieża kościoła p.w. Św. Mikołaja na Starej Wsi, która służyła jako punkt obserwacyjny, został podziurawiona.
Na noc ludzie schodzili do piwnic. Mama i mój ośmiomiesięczny brat siedzieliśmy w piwnicy naszego domu. Bardzo wczesnym rankiem, 30 marca, do naszej piwnicy wpadł wujek i krzyczał: „Johanna pack die kinder, wir türmen” (Johanna, pakuj dzieci, zmykamy). Z dworca w Studziennej miał odjechać ostatni pociąg w kierunku Czech. Mam położyła płaczącego braciszka do wózka, wzięła plecak, ja wziąłem swój mały plecak, który już miałem spakowany i wyszliśmy na ulicę. Wyjaśniam tu, że wujek był inwalidą wojennym i został przez to z wojska zwolniony.
Na ulicy leżało szkło z rozbitych szyb. Przy zaporach przeciwpancernych nie było żołnierzy. Szliśmy szybko. Doszliśmy do szkoły (obecnie SP-8). Widziałem, że palił się jej dach. Brak płakał, bo zgubił smoczek, a innego nie chciał. Mama posłała mnie z powrotem, bym go poszukał. Wujek z rodziną i jeszcze dwoma ciociami czekali chwilę, a potem krzyknęli: dogońcie nas i poszli.
Smoczka nie znalazłem. Wujostwo było już za kościołem. Brat płakał. Mam zrezygnowała i wróciliśmy z powrotem. Taki to przypadek sprawił, że zostaliśmy w Raciborzu i staliśmy się Polakami.
Nasze wyzwolenie
Tak jeszcze do lat 90. oficjalnie nazywano zajęcie Raciborza i całych tzw. Ziem Odzyskanych przez wojska radzieckie. Wróciliśmy do naszego mieszkania. Pamiętam, że mama upiekła na piecu sucharki dla mojego brata. Potem pozbierała jeszcze jakieś rzeczy, ja zaś wziąłem podręcznik – czytankę do 2. klasy. Już wtedy lubiłem czytać. Temu podręcznikowi zawdzięczam, że zapamiętałem język niemiecki. Mam go do dziś.
Popołudniu udaliśmy się do piwnicy sąsiadów. Była duża i mogła pomieścić więcej ludzi. Byli tam już okoliczni sąsiedzi, moja babcia i ciocia – krewni od strony matki. Dziadek został wierny swoim przekonaniom. Wierzył, że z Rosjanami się dogada. Pozostał w domu. Przygotował sobie nawet butelkę bimbru na poczęstunek. Oprócz kobiet i dzieci, w piwnicy ukryci za przepierzeniem byli trzej mężczyźni. Otwór wejściowy do ich kryjówki przysypany był węglem. Opowiedział mi o tym mój kolega, syna jednego z nich.
W miarę upływu czasu nastrój w piwnicy stawał się coraz bardziej ponury. Kobiety zaczęły odmawiać po polsku różaniec. W pewnej chwili wpadł starszy wiekiem żołnierz niemiecki i poprosił o ukrycie. Kobiety prosiły go, aby sobie poszedł. Bały się. Gospodyni powiedziała mu jeszcze, gdzie są cywilne ubrania. Miał się przebrać w szopie, a mundur daleko od domu ukryć.
Niedługo po tym żołnierzu znów otworzyły się drzwi piwnicy i tym razem weszli żołnierze rosyjscy. Pierwszym był młody jeszcze chłopak, bez czapki. Wyglądał zwyczajnie jak człowiek. Któraś z kobiet powiedziała nawet półgłosem: „taki młody i fajny”. Pierwsi żołnierze po oglądnięciu piwnicy i zapytaniu o „Germańców” wyszli. Atmosfera zrobiła się lżejsza. To wejście Rosjan dokładnie zapamiętałem. Było ono jeszcze przez wiele lat tematem rozmów.
Druga „fala” żołnierzy miała już więcej czasu. Szukała „ciasów” (zegarków) i kosztowności. Kobiety oddawały swoje ślubne obrączki. Dzieci płakały. Kobiety lamentowały. Żołnierze jednak odeszli. Ci, którzy przyszli po nich dopiero sobie użyli.
Nie była to tylko żołnierska samowola. Z późniejszych rozmów, co potwierdzają i publikacje, które ukazały się w Polsce po 1990 r., wynikało, że były co do tego odpowiednie zalecenia i rozkazy dowódców. Sami żołnierze stwierdzili, że za Odrą są już „Germańcy” i mogą się zabawić.
Co młodsze kobiety wyprowadzano na górę. Z kręgu dzieci porwano naszą starszą, wtedy 13-letnią koleżankę. Był płacz i krzyki: „Hilfe, Rettung”. Ja jeszcze wtedy nic z tego nie rozumiałem. Uświadomienie przyszło prędko, już za rok w szkole. Wielu pijanych Rosjan gwałciło kobiety w obecności dzieci. Były to różne sceny, które potem dzieci w szkole omawiały i na swój dziecinny sposób komentowały. Zdarzało się, że niektórzy starsi chłopcy próbowali sceny te naśladować. Wojna spowodowała nie tylko spustoszenia materialne, ale i psychiczne.
Rano kazano nam wyjść z piwnicy. Wychodząc minęliśmy trupa tego starszego niemieckiego żołnierza. Miał bagnet wbity w brzuch. Pod pachą trzymał zawiniątko z cywilnym ubraniem. Biedak, już nie zdążył je założyć. Pochowano go potem na miedzy, obok domu w jakimś leju po pocisku. W następnych dniach mówiono o wielu przypadkach zastrzelenia pojedynczo złapanych żołnierzy niemieckich. Pojedynczy żołnierz to był kłopot. Szanse dostania się do obozu jenieckiego miała tylko duża grupa.
Po opuszczeniu piwnicy młodsze osoby skierowano na rozbierania zapór. Zabrano mamę, ciocię i tych trzech ukrywających się mężczyzn. Myśleli, że już jest po wszystkim i też wyszli. Wieczorem mama i ciocia wróciły. Po długich prośbach pozwolono im pójść do domu, do dzieci. Wszystkich mężczyzn zdatnych do pracy zatrzymano. Demontowali później urządzenia z zakładów przemysłowych i nie tylko. Następnie zgromadzono wszystkich w obozach przejściowych. Najbliższy Raciborza był w Łabędach koło Gliwic.
Tam dokonywano selekcji. Chorzy i słabi zostali zwolnieni. Zdrowych a szczególnie fachowców wysyłano do Rosji, do odbudowy. Pracując już zawodowo słyszałem od osób, które już w czasach PRL-u były na delegacji w ZSRR w ramach częstych wówczas wymian międzyzakładowych, że zwiedzając tamtejsze fabryki widzieli maszyny z ich macierzystych zakładów. Niewielu mężczyzn wróciło. Z owych trzech tylko jeden i to dopiero w 1952 r. Były przypadki ożenków z Rosjankami. Z tym ocalałym, który był później moim sąsiadem, rozmawiałem często na tematy wojenne i powojenne.
Kiedy matka i ciotka poszły rozbierać barykady, babcia trzymając jedną ręką mnie, a drugą wózek wróciła do swojego domu. Zostawiła nas na podwórku i poszła szukać dziadka. Po chwili usłyszałem głośny krzyk dochodzący zza stodoły. Poleciałem tam. Babcia siedziała na ziemi, a rękoma podtrzymywała zakrwawioną głowę dziadka. Po chwili zaciągnęliśmy jego ciało do stodoły. Tam babcia obmyła mu głowę. Znów usiadła na ziemi i nic do niej nie docierało. Brat krzyczał w niebogłosy i musiałem się nim zająć. Dałem mu skórkę od chleba i ucichł.
cdn.
Henryk Swoboda, z