Jestem rodowitym raciborzaninem. Tu przeżyłem wojnę i mieszkam nadal. W 1945 r. miałem niespełna osiem lat. Opisane wydarzenia obserwowałem okiem dziecka. Wiele wtedy jeszcze nie rozumiałem. To miało przyjść później. Moje pokolenie stało się szybko dorosłe. Wychowywaliśmy się bez ojców. Jako dzieci musieliśmy często przejmować w domu ich obowiązki, przekraczające nieraz nasze siły.
Moje wspomnienia uzupełniłem o refleksje, które przyszły później. Pozwoliłem sobie je także rozszerzyć, aby wydarzenia z 1945 r. stały się bardziej zrozumiałe. Dla nas mieszkańców pogranicza wojna rozpoczęła się wcześniej niż we wrześniu 1939 r., a skończyła pod koniec lat 40.
Lata przed 1945 r.
Pierwsza łuna nad Raciborzem ukazała się w nocy 10 listopada 1938 r. Noc ta nazwana została później „Kryształową”. Jednostki SA podpaliły synagogę żydowską przy ul. Szewskiej. Jej ruiny stały jeszcze w latach 50. To podpalenie wspominał często mój dziadek słowami: To też był Dom Boży, a kto z Bogiem wojuje, to już przegrał.
Ojciec jak i wujkowie byli na wojnie. Ojca znałem tylko z jednego urlopu. Przywiózł wtedy plecak pełen jabłek. Stacjonował w Besarabii (obecnie Mołdawia, dawniej część Rumunii). Opowiadał o wielkim ubóstwie i prymitywnych warunkach, w jakich tam żyli ludzie. Zostało mi jeszcze parę fotografii, na których widać ubogie chatki i stojące przy nich dzieci. Ojciec, jadąc z powrotem, wziął do Besarabii plecak pełen ubrań dziecięcych.
Pamiętam zawiadomienie o śmierci moich wujków, a potem o zaginięciu ojca. Po pewnym czasie ojciec został automatycznie uznany za poległego: Gefallen für Führer, Volk und Vaterland (Poległ za Wodza, Naród i Ojczyznę). W kościołach odprawiano msze żałobne, a podczas Wigilii przy pustych talerzach stały ich fotografie.
Nauka w pierwszej klasie przebiegła normalnie. Front był jeszcze daleko. Drugi rok szkolny zaczął się z opóźnieniem. Szkoły zostały zamienione na lazarety. Lekcje odbywały się w salach restauracyjnych, w muzeum i w ogóle gdzie było miejsce. Coraz częściej syreny ostrzegały przed nalotami i uczniów posyłano do domu. Pod koniec listopada nauczanie zostało zawieszone.
Celem nalotów nie był Racibórz, lecz Zakłady w Kędzierzynie-Azotach oraz w Blachowni Śl., gdzie produkowano syntetyczną benzynę. Były to samoloty alianckie, bo rosyjskie nie miały takiego zasięgu. Raz jeden samoloty niepokojone przez artylerię przeciwlotniczą zrzuciły bomby na południowy rejon miasta – obecnie ul.: M. C. Skłodowskiej i Słoneczna. Zniszczonych zostało wówczas kilka domów. Nie było to bombardowanie zamierzone. Racibórz leżał na uboczu frontów i nie został zniszczony przez bomby.
Pamiętam również jeńców rosyjskich i angielskich. Anglicy pracowali w majątku w Łubowicach. Wujek mojej matki był tam inspektorem. Raz byliśmy go odwiedzić. Jeńcy angielscy otrzymywali paczki żywnościowe poprzez Czerwony Krzyż. My, dzieci niemieckie, żebraliśmy u nich o kawałek czekolady.
Obóz przejściowy dla jeńców rosyjskich był w sali tanecznej restauracji pana Nowaczka przy ul. Kozielskiej 62. Na podwórku wybudowano również i barak. Jeńców pilnowali starsi wiekiem żołnierze. Teren był ogrodzony drutem kolczastym. To pilnowanie nie było jednak takie rygorystyczne. Poprzez druty podawaliśmy jeńcom chleb otrzymując w zamian różne drewniane zabawki typu ptaszki klapiące skrzydełkami itp. Zabawki te jeszcze i po wojnie można było kupić na targu. Jeńcy pracowali głównie w raciborskich zakładach. Po pewnym czasie mogli się też poruszać wolno po mieście. Pamiętam, że bardzo chętnie, w zamian za jedzenie, pomagali przy rąbaniu drewna lub w pracach ogrodowych.
Oprócz jeńców byli też robotnicy przymusowi zatrudnieni głównie jako parobcy i dziewki u gospodarzy. Stosunek pracodawców nie był do nich zdecydowanie wrogi. Znajomość gwary śląskiej pozwalała na porozumiewanie się z nimi. Na pewno były przypadki ostrego, nieprzyjaznego traktowania. Nie było to jednak regułą.
Zwierzęta gospodarskie, a nawet drób i króliki były ewidencjonowane. Kontrole stanu ilościowego były – szczególnie pod koniec wojny – bardzo częste. Na ubój trzeba było uzyskać pozwolenie, co wiązało się z koniecznością oddawania części mięsa. Gospodarze na ogół zawsze coś ukrywali więc musieli ze swoją służbą poprawnie współżyć, choć z obawy przed denucjacją.
W miarę zbliżania się frontu, jeńcy jak i robotnicy przymusowi starali się „wtopić” w ludność miejscową. Niektórzy ewakuowali się łącznie ze swoimi pracodawcami – miejscowymi gospodarzami. Takie „wtopienie”, głównie Polakom, bardzo często się udawało.
Pod koniec listopada 1944 r. nauka, jak wspomniałem została przerwana, a władze niemieckie zaczęły nawoływać do ewakuacji. Równolegle przeprowadzano ćwiczenia obrony cywilnej. Każdy mieszkaniec miał maskę przeciwgazową. W każdym mieszkaniu musiała być hydronetka. Piwnice większych domów były przeznaczone na schrony przeciwlotnicze. Miały dojścia z zewnątrz i były oznaczone literą „L” od Luftschutzraum.
Do miasta napłynęła fala uchodźców z terenów zajmowanych przez Armię Czerwoną. Musieliśmy odstąpić im jeden pokój. Nie zostawali długo. Na dworcu formowały się pociągi ewakuacyjne na Zachód. Uchodźcy opowiadali o okropnościach, jakich dopuszczali się żołnierze rosyjscy na ludności cywilnej, jak i na złapanych żołnierzach niemieckich. Często przy takich opowieściach wypraszano mnie z pokoju. Babcia, mama i ciocie komentowały te wiadomości, a nie chcąc, aby dzieci je zrozumiały, mówiły gwarą śląską. Ja jednakże już nieco gwarę znałem, ale z rozmów nie wszystko zrozumiałem.
Nasuwa się pytanie, czy miejscowa ludność wiedziała o obozach koncentracyjnych. Coś na pewno tak. Jednak bez żadnych szczegółów. W naszej dalszej rodzinie jeden z wujków został zesłany do Dachau. Po otrzymaniu wieści o zgonie syna zaczął wyzywać na Hitlera i całą partię (NSDAP). A że było to w karczmie więc nic nie dało się zatuszować. Po kilku miesiącach jego rodzina dostała urnę z prochami z załączoną informacją, że zmarł na serce. Aresztowano też kilku księży (od redakcji: m.in. ks. Alojzego Korczoka ze Starej Wsi). Po nieudanym zamachu na Hitlera, w lipcu 1944 r. aresztowano naszego proboszcza, Karola Ulitzkę oraz nadburmistrza Raciborza, Adolfa Kaschnego. Wspomnieć tu należy, że prałat Ulitzka już w 1939 r. został wydalony ze Śląska. Był on znanym działaczem partii Centrum i znanym przeciwnikiem nazizmu.
Henryk Swoboda (1937-2010) ze Starej Wsi. Rodowity raciborzanin, sekretarz Unii Paneuropejskiej Silesia w Raciborzu, zakochany w naszym mieście, autor szeregu publikowanych tekstów wspomnieniowych, m.in. o Raciborzu w latach 1944-1950. Szereg jego prac nagradzał Łubiański Ośrodek Działalności Kulturalnej. Skrzętnie gromadził pamiątki związane z Raciborzem. Zawsze chętnie pomagał lokalnym badaczom. Nieocenione źródło wiedzy.
cdn.
Z archiwum miesięcznika Ziemia Raciborska, fot. ze zbiorów H. Sowika