Wojna-pokój-ludzie (3). Bolesław 1945

Wojna-pokój-ludzie (3). Bolesław 1945

IS – Bolesław, urodzony w 1930 roku

W Bolesławiu mieszkańcy byli nakłaniani do ewakuacji i szukania schronienia na terenach wolnych od wojny. Pomimo nalegań i niewątpliwą obawą przed Rosjanami, z tego co sobie przypominam, niemalże nikt nie zdecydował się na ucieczkę i wyjazd z Bolesławia. Już w styczniu 1945 roku było słychać huk armat i naloty bombowe. Szczególnie ciężkie i liczne naloty sunęły na Kędzierzyn, na zakłady przemysłowe tam skoncentrowane. W tymże styczniu 1945 roku byłem naocznym świadkiem transportu przez nasze tereny więźniów z Auschwitz-Birkenau. Na własne oczy widziałem ich martyrologię, męczarnie, egzekucje. Tutaj w Bolesławiu mieli swój przystanek, jednonocny. Widziałem także, jak dwóch próbowało uciec, za co zostali rozstrzelani na miejscu, a ich ciała rzucono, bez żadnego poszanowania, na wozy. Ci więźniowie i ich oprawcy spędzili tutaj jedną noc. Następnego dnia ruszyła ta nieszczęsna kolumna dalej, ku czeskiej granicy.

Przez Bolesław ciągnęły także począwszy od stycznia, rzesze mieszkańców Raciborza, szukających schronienia w Czechach przed nadciągającym frontem. Ja sam, jako czternastoletni chłopak, pojechałem wozem do Raciborza po dwie rodziny. Tu je podwiozłem do Bolesławia, potem wyruszyli oni dalej ku Czechom. Tę jedna rodzinę podwoziłem aż do Haci. Potem się dowiedziałem, że ci ludzie emigrowali na Zachód Europy i tam już zostali.

Do Bolesławia front dotarł w marcu i trwał do 18 kwietnia. W Wielkim Tygodniu były wielkie naloty bombowe. Wtedy też spaliły się dwie stodoły i jeden dom. Najgorsze były dwa pierwsze tygodnie kwietniu. Wtedy między innymi został wysadzony mostek na drodze z Bolesławia do Tworkowa. Wybuch był przy tym tak potężny, że elementy tego mostu porozbijały aż dachy stodół we wiosce. 18 kwietnia po południa wyszło się z białą flaga ku rosyjskiemu wojsku. W tym też dniu, wczesnym rankiem, ostatnie oddziały niemieckie opuściły wioskę. I wtedy dla nas praktycznie wojna się skończyła.

Rosjanie wkroczyli od strony Tworkowa i Bieńkowic, polami. Ci pierwsi byli jeszcze, jak byśmy to powiedzieli, „dość możliwi” do wytrzymani. Ale ta druga horda, już była znacznie gorsza, już dała nam się tu mieszkającym bardzo we znaki. Ci nasz dokładnie ograbili. Bardzo im się podobały nasze budziki. Mówili na nie „bomba”, przez to tykanie. Niektórzy pierwszy raz na oczy widzieli budzik, zegarek! Zbierali nawet łańcuchy, którymi pętaliśmy krowy na łąkach. Dla nich wyglądały jak złoto, bo jak sami mówili, tak samo się święcą. Momentami tą naiwnością byli aż śmieszni. Dla nich było wszystko nowe!

Co jeszcze, to po wojnie wszędzie było mnóstwo porzuconej broni, popalonych czołgów, samolotów, mundurów porzuconych.

Jeszcze wcześniej, jak byli tutaj Niemcy, mnie czternastoletniego chłopaka zrobili na siłę żołnierzem! Na szczęście na krótko. Mnie i jeszcze jednego równego mi wiekiem siłą ci z SS zabrali z domu i zawieźli do „Zollhausu”, dawnej przedwojennej strażnicy. Potem zawieźli nas do Szilerzowic, do tamtejszego zamku. Tam nas ćwiczyli, musztrowali ze trzy dni, po trzech dniach dali nam karabin – mauzer, prawie tak wielki jak ja, i mieliśmy się bić. Mnie wysłali do obrony bunkrów, przed między Hulczynem a Darkowiczkami. Byłem tam ja i jeden taki starszy mężczyzna, tak samo przymuszony, jak i ja, też z pobliskiej wioski. Zresztą mogę powiedzieć, ze w tych ostatnich tygodniach wojny, bardzo dużo starszych mężczyzn z okolicznych wiosek, wcielono, przeważnie siłą, do wojska, do tak zwanego „Volksturmu”. Podesłali do nas jeszcze dwóch, takich jak i ja młodzików, też niedaleko stąd pochodzących. Wszyscy z łapanki. Jakiś wojskowy przykazał nam, że jak będziemy widzieć „Iwana”, czyli Rosjan, to mamy bezwzględnie strzelać. Na szczęście dojrzał mnie tam znajomy niemiecki oficer, który znał mych rodziców. Powiedział do mnie: „tyś jeszcze matce za mleko nie podziękował. Co ty tu chcesz wojować?!”. Zaraz mu wytłumaczyłem, że zabrali mnie siłą z domu i przymusili. Miałem wybór: albo pójdę z tymi z SS albo kula w łeb. Czyli wychodziło na to, że wyboru nie miałem, a żyć chciałem. On mi poradził, ten znajomy oficer, że wieczorem, jak się tylko trochę uspokoi, mam rzucić karabin do jakiejś dziury i uciekać do domu. Przed wojną z rodzicami woziliśmy do Czech, właśnie w te strony, przez Piszcz, Wrzesinę, Darkowiczki do Hulczyna kapustę i dzięki temu bardzo dobrze znałem tą drogę. Ostrzegał nas tylko, byśmy nie szli główna drogą, bo na niej na każdym skrzyżowaniu stał żołnierz z żandarmerii i Waffen SS, a ci by nas rozstrzelali jako dezerterów, bez żadnego sądu. Pod wieczór swoje karabiny zostawiliśmy w okopach i wyruszyliśmy, oczywiście bocznymi drogami, do Pista. Tam przenocowaliśmy i zaraz z rana już byliśmy w Bolesławiu. Na drugi dzień już tu byli Rosjanie. Wszystko to było na krótko przed owym 18 kwietnia.

Co mogę powiedzieć na pewno, to to, że w samym Bolesławiu nie toczyły się jakieś bardzo ciężkie walki. Dopiero te ostatnie dni, przed wspomnianym 18 kwietniu już bardzo dały nam się tu we znaki. Rosjanie wtedy ostrzelali wioskę granatami i jakimiś innymi pociskami mniejszego i większego kalibru. Na pewno sam Tworków o wiele bardziej ucierpiał od Bolesławia. Co do tego nie można mieć wątpliwości. Właśnie w Tworkowie mój ojciec walczył jako członek Volkssturmu. Stamtąd go przerzucili do Opawy i miał jeszcze bronić miasta przed nacierającymi Rosjanami. Właśnie z Opawy tata wrócił do domu.

Zniszczenia ominęły nasz kościół i szkołę. Wypalone były tylko niektóre stodoły i niektóre domy, przeważnie w wyniku ostrzału artylerii. Niektóre zabudowania podpalało, polewając je wcześniej benzyną, wycofujące się niemieckie wojsko. Te budynki płonęły wtedy jak świeczka! Jedną czy dwie stodoły udało się uratować, ale większość spłonęła.

Po wojnie, do 22 lipca, mieliśmy tutaj ruskiego komendanta. On sam pochodził z Białorusi albo z Ukrainy, ale raczej rodowitym Rosjaninem nie był. Swoją siedzibę miał we młynie. Nocami, zmieniając się, mężczyźni pełnili wartę we wiosce. W razie jakiś niepokojów mieliśmy wołać tego ruskiego komendanta na pomoc. I rzeczywiście pewnej nocy w jednym z ostatnich domów, na drodze prowadzącej do Borucina podniósł się niesłychany hałas. Okazało się, że właśnie na ten dom napadła jakaś polska banda, poprzebierana jeszcze w niemieckie uniformy. Większość z nich, tych bandziorów, to byli wcześniejsi robotnicy, których przysłano nam tu podczas wojny z okupowanej Polski do pomocy. Najgorsze było w tym wszystkim to, że źle żaden z nich nie był traktowany – chyba, żeby trafił na jakiegoś okrutnego gospodarza, ale to naprawdę sporadycznie – a odpłacali nam rabunkiem i rozbojem! Jednego udało nam się dorwać i zamknąć w budynku, gdzie dziś jest remiza strażacka. Następnego dnia rosyjski komendant, sołtys i ja pojechaliśmy odstawić tego aresztanta do Studziennej. Okazało się, że sołtys jechał tam z nami na zebranie sołtysów. Gdy wróciliśmy do Bolesławia, powiedział nam, iż od teraz „jesteśmy już Polakami”. Te jego wymowne słowa zapamiętałem do dziś. Ten napad i to wszystko co po nim nastąpiło miało miejsce w noc poprzedzającą święto 22 lipca.

Podobno grupa bandytów jakiś czas miała swą kryjówkę w czeskich bunkrach, które znajdują się między Darkowiczkami a Hulczynem. Stamtąd wyprawiali się na zbójeckie rajzy do wiosek po polskiej stronie.

W samym Bolesławiu więcej niż po polsku czy gwarą śląską mówiło się po morawsku. Tutaj jeszcze w 1945 roku, w maju na dwa, trzy dni wywieszono czeskie flagi! Chodziła taka opinia, że aż po Cynę mieliśmy podlegać, te miejscowości okoliczne: Bolesław, Owsiszcze, Krzanowice, Borucin, Pietraszyn do Czechosłowacji. Na pewno ze dwa, może nawet trzy razy, chyba w maju, u sołtysa byli jacyś Czesi – wojskowi, oficerowie. Trzech ich przychodziło. Mieli oni namawiać, agitować za Czechami. Te związki z Morawami mieliśmy tutaj i wcześniej. Przykładowo, nawet jeszcze długo po wojnie mieliśmy nabożeństwa w kościele w języku morawskim. Nasz ksiądz pochodził z Wódki, wioski leżącej niedaleko Branic i sam tak samo dobrze władał mową morawską, jak i niemieckim. Po polsku nie umiał prawie nic. Aż do 1953 roku mieliśmy w kościele nabożeństwa, śpiewy i kazania po morawsku, w języku naszych południowych sąsiadów. Czechy bardzo nas wtedy do siebie kusiły, już chociażby przez to, że niemalże nie były zniszczone, i – jak na nasze pojęcie – wszystkiego tam było pod dostatkiem. Aż do 22 lipca, kiedy to sołtys powiedział, że jesteśmy na pewno obywatelami Polski, nie wiedzieliśmy czy zostaniemy Polakami, czy staniemy się może Czechami. A wielu chciało w tym 1945 roku przyłączenia do Czechosłowacji.

Długo po wojnie chodziło się przez granicę – wszystko to nielegalnie – na szmugiel. Szczególnie dużo brało się od nich rozmaite obuwie, których tutaj wcale nie było. Z kolei tam nosiło się szpek (słoninę). Gdyby nie ten nielegalny handel z Czechami to byłoby nam tutaj o wiele ciężej – choć i tak lekko nie było.

Granica była bardzo szczelnie pilnowana przez polskie wojsko. Specjalnie orano pas ziemi, jakieś 10–15 metrów szeroki, aby łatwiej było dojrzeć ślady nielegalnie przekraczających granicę. Większość szmuglowała, ale byli i tacy, którzy chcieli tam uciec już na stałe. Czasami odbywały się prawdziwe pościgi straży granicznej za tymi rozmaitymi przemytnikami.

Ci gospodarze, którzy mieli pola po stronie czeskiej musieli się starać o specjalne przepustki, na podstawie których mogli obrabiać swoja ziemię, która była po czeskiej stronie granicy. Te przepustki były ważne na okres prac polowych, gdzieś tak od przełomu marca – kwietnia aż do połowy listopada. Po tym terminie nie było żadnych szans udać się na druga stronę granicy, a już na pewno nie legalnymi drogami…

Długo jeszcze po 1945 roku krążyła plotka, że Śląsk tylko na pięćdziesiąt lat przypada Polsce. Potem miał być zwrócony Niemcom. U rodziny mojej obecnej żony mieszkał jakiś czas rosyjski żołnierz i on to twierdził, że po pół wieku, znów będziemy częścią Niemiec. Na polach także leżały ulotki porozrzucane z samolotów i tam w nich było napisane, że tylko na krótko będziemy przy Polsce. Jednakże 50 lat minęło i nadal jesteśmy w Polsce….

Opracowanie Krzysztof Stopa (ob. Langer), fragment książki WOJNA – POKÓJ – LUDZIE Karty wspólnej przygranicznej historii 1945. Materiały do edukacji regionalnej/ VÁLKA – MÍR – LIDÉ Listy společné příhraniční historie 1945. Materiály k regionálnímu vzdělávání, wydanej w 2007 r. nakładem wyd. WAW, publikowanej we fragmentach za zgodą autora oraz Gminy Krzyżanowice.

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com