„Nawiedziło całą zachodnią Europę wielkie nieszczęście. Z głębi puszcz azyatyckich wyroiło się bowiem mrowię nieznanego dotąd dzikiego ludu, który zalał w szalonym zapędzie wielkie i żyzne ziemie słowiańskie, Ruś i Polskę. Byli to Mongołowie później Tatarami zwani, ludzie małego wzrostu, o śniadej cerze, którą szpeciły maleńkie ukośnie osadzone oczy i płaskie nosy. Nie mieszkali oni w domach, lecz pod namiotami zeszytemi ze skór bydlęcych. Pracy nie znali, nie trudnili się rolnictwem i żyli jedynie z łupiestwa i rabunków” – pisały o najeździe tatarskim (wł. mongolskim) z 1241 roku „Nowiny Raciborskie” w 1889 roku.
Najazd Tatarów na Racibórz
Kiedy węgierski dominikanin Julian przywiózł królowi Węgier Beli IV otrzymany od księcia suzdalskiego list Batu-chana (lub nawet samego Ugedeja) strach padł na całą Europę. Napisano w nim: „Ja, Chan, wysłannik króla niebios, któremu dał on władzę na ziemi, aby podporządkowujących mi się wywyższać a opierających się poniżać; dziwię się Tobie, królu Węgier, dlaczego Ty – gdy ja trzydziestokrotnie posyłałem do Ciebie posłów – nie odesłałeś żadnego z nich do mnie, ani przysłałeś mi posłów Twoich lub listu. Wiem, że jesteś bogatym i potężnym królem oraz że masz wielu wojowników i że sam rządzisz wielkim państwem. Dlatego ciężko ci będzie podporządkować mi się dobrowolnie, ale byłoby lepiej i pożyteczniej dla Ciebie, gdybyś podporządkował mi się dobrowolnie. Ponadto dowiedziałem się, że wziąłeś w opiekę Połowców moich poddanych i dlatego rozkazuję Ci nie trzymaj ich dalej przy sobie, jeśli nie chcesz, abym ze względu na nich został Twoim wrogiem. Im łatwiej jest uciec niż Tobie ponieważ oni nie mając domów mieszkają w namiotach i być może zdołają uciec, ale Ty mieszkasz w domu, masz grody i miasta, jak więc chcesz wymknąć się rąk moich”.
List ten, którego treść szybko rozniosła się po całej Europie, doniesienia kupców podążających z Rusi, w tym wrocławskich mających liczne kontakty z Kijowem, oraz relacje zbiegłych do Polski książąt ruskich działały na wyobraźnię i kazały z niepokojem oczekiwać na rozwój sytuacji. Zacieśniały się wzajemne związki władców Węgier i Czech oraz książąt polskich. Czekał ich najazd ponad 100-tysięcznej armii mongolskiej.
Jesienią 1240 roku Batu-chan dokonał koncentracji swoich wojsk. Główne siły pod jego dowództwem skierowały się na Węgry. Mniejszy oddział (tumen) skierował Batu na tereny Polski. Jego bazą wypadową był Włodzimierz Wołyński. Do 1965 roku nie wiedziano jak liczne wojsko uderzyło na księstwa polskie. Danych dostarcza nam skromne, odnalezione wówczas dzieło franciszkanina C. de Bridia zatytułowane „Historia Tatarów”. Bridia napisał w nim: „następnie (Batu) poszedł na Polskę i Węgry, i podzieliwszy wojsko na granicy krajów posłał z bratem swoim Ordu (najstarszym żyjącym wówczas potomkiem Czyngis-chana) 10 tysięcy wojowników przeciwko Polsce”.
Zadaniem oddziału Ordu, który później „przybył na Węgry przez Polskę”, było uniemożliwienie królowi Czech Wacławowi I oraz książętom polskim, głównie Bolesławowi Wstydliwemu i Henrykowi II, przyjście z pomocą królestwu Węgier. Wojsko to miało przejść przez Polskę południową a następnie przez Bramę Morawską (a więc w okolicach Raciborza) na Morawy i dalej na Węgry. Było to zadanie trudne ze względu na przeprawę przez Wisłę. „Nie mniejszą wagę musieli przywiązywać Mongołowie do poznania przejścia przez Bramę Morawską, gdyż błąd w tym przypadku mógł pociągnąć za sobą utratę całego tumenu” („Przerwany hejnał” Tomasz Jasiński, Kraków 1988).
Z ustaleń historyków wynika, że na przełomie 1240 i 1241 roku, zgodnie z mongolską taktyką wojenną, Ordu wysłał do wschodniej Małopolski rozpoznawczy oddział jeźdźców. Miał on również dotrzeć, według relacji ks. Karola Gromanna z Tworkowa, do Raciborza. Wtedy też miało dojść do cudownej obrony miasta przez św. Marcelego o czym w dalszej części tekstu.
Do pierwszej próby najazdu doszło na początku lutego 1241 roku. Głównym celem było opanowanie Sandomierza, który znakomicie nadawał się na bazę wypadową w głąb Małopolski. Ze źródeł wynika, że gród ten, po krótkim oblężeniu, Tatarzy zdobyli 3 lutego 1241 roku po czym wymordowali sporo ludności urządzając nawet „starców i dzieci i jedynie kilku młodym darują życie, ale zakuwają ich jak najgorszych niewolników w straszne dyby”. Stanisław Kałużyński, autor wielu książek o imperium mongolskim twierdzi, że Mongołowie nie mordowali: „wszystkich kategorii mieszkańców krajów podbijanych. Niektóre grupy ludności cieszyły się specjalnymi względami. Oszczędzano przede wszystkim, i to na wyraźnie polecenie Czyngis-chana, duchowieństwo większości wyznań, klasztory i dobra klasztorne, ludzi uczonych. Wprawdzie zdarzały się i tutaj wyjątki, ale częściej wynikały z samowoli żołnierzy niż z poleceń wyższego dowództwa”. W okresie podbojów Mongołowie podzielili zajęte grody i miasta na dwie kategorie. Te, które musieli zdobyć ponosząc przy tym ogromne straty nazywali „złymi”, zaś ich ludność była mordowana a zabudowa palona. Te, które poddawały się same nazywano „dobrymi”. Ich mieszkańcy mieli szansę ujść cało. 13 lutego oddziały polskie poniosły klęskę pod Turskiem.
Właściwy najazd rozpoczął się w marcu 1241 roku. Mongołowie ponownie zajęli Sandomierz po czym podzielili się na dwa oddziały: mniejszy udał się na podboje w kierunku Łęczycy i Kujaw, drugi większy, dowodzony przez Ordu na Małopolskę. 18 marca oddziały Ordu pokonały rycerstwo sandomierskie i krakowskie pod Chmelnikiem. Pomiędzy 18 a 24 marca, brak dokładnej daty, weszły do Krakowa, którego zabudowę podpaliły 31 marca. Obydwa oddziały połączyły się 1 kwietnia pod Krakowem i skierowały na Śląsk.
Główne siły poprzedzały oddziały zwiadowcze. One jako pierwsze zjawiły się pod Raciborzem napotykając na zniszczone mosty na Odrze, co znacznie utrudniało przeprawę. Nie czekając jednak na główne siły zwiadowcy poczęli przeprawiać się na lewy brzeg. Ich nieostrożność wykorzystał książę raciborski Mieszko II Otyły. Z przekazu Karola Gromanna wiemy, że atakując znienacka rycerstwo Mieszka zadało im dotkliwą klęskę. Tatarzy stracili około czterystu wojów. Mieszko ścigał niedobitki, ale, gdy natknął się na główne siły czym prędzej nawrócił w kierunku Raciborza, wzmocnił załogę w grodzie i udał się do Legnicy.
Jakim niebezpieczeństwem były zwiady tatarskie świadczy relacja Carpiniego: „Jeśli zamierzają udać się na wojnę , posyłają przodem przednią straż, która nie zabiera ze sobą nic poza jurtami, końmi i bronią. Ta straż nie plądruje, nie podpala domów, a także nie zabija zwierząt, a tylko rani i zabija ludzi. A jeśli nie może tego uczynić to przynajmniej zmusza ich do ucieczki. Chętnie oczywiście zabija niż zmusza do ucieczki. Za tą przednią strażą posuwają się główne siły, które zabierają wszystko na co się natkną. Również ludzi, jeśli ich napotkają, biorą w niewolę lub zabijają”.
Ordu podchodząc do Raciborza nie próbował zdobyć miasta. Jego wojsko dwoma brzegami Odry podążyło w kierunku Opola, pod którym stoczyli wygraną bitwę z dwoma książętami, według „Kroniki Wielkopolskiej” księciem Opolskim Bolesławem i sandomierskim Władysławem. Jak słusznie zauważa Tomasz Jasiński („Przerwany hejnał”, Kraków 1988) książęta tacy nie byli wówczas w ogóle znani. Autor „Kroniki…” przestawił zapewne imiona, gdyż to Bolesław był księciem sandomierskim a Władysław opolskim. Problem jednak w tym, że Bolesław, jak wskazują inne źródła, uciekł wcześniej na Węgry. Może więc tu chodzić o czeskiego Przemyślidę Bolesława Dypoldowica, który od dłuższego czasu przebywał na Śląsku.
Kilka dni spędzili Mongołowie pod Wrocławiem. Ludność tego miasta uciekła wcześniej w popłochu. Załoga grodu zdążyła przed nadejściem oddziałów Ordu zebrać z ich domostw żywność i cenniejsze rzeczy po czym spalić zabudowę, w której mogli znaleźć dogodne kryjówki Tatarzy. Ci chcąc zapobiec połączeniu rycerstwa śląskiego z czeskim dowodzonym przez króla Wacława I.
Hańba księcia raciborskiego
Możemy sądzić, że rolą księcia raciborskiego było prowadzenie działań osłonowych na linii Odry, które umożliwiły Henrykowi Pobożnemu koncentrację wojsk przed bitwą pod Legnicą. Wybór tego miejsca nie był przypadkowy. Najłatwiej było się tu zebrać rycerstwu, blisko znajdował się ufortyfikowany murowany zamek, wówczas najnowocześniejsza polska twierdza. W przypadku niepowodzenia mogła ona schronić polskie rycerstwo. Tu czekano na czeskie posiłki pod dowództwem króla Wacława I, który wyruszyły 7 kwietnia i, jak się okazało, nie zdążyły na czas.
Z fragmentu listu Wacława I Tomasz Jasiński wysuwa wniosek, że bitwę pod Legnicą sprowokowali Mongołowie („Także księcia (Henryka) już wymienionego osaczyli (Tatarzy) w grodzie legnickim”). Odbyła się ona 9 kwietnia (5 Idy kwietniowe jak wskazuje Jan Długosz). Ordu dysponował armią liczącą około 8 tysięcy ludzi. Podobnymi siłami miał pod sobą Henryk II. Mongołowie pojawili się pod Legnicą nagle zaskakując wojska polskie przekonane, że wróg będzie dłużej oblegał Wrocław. Henryk nie miał żadnego wyboru i musiał wyprowadzić swe wojska grodu legnickiego. Tak opisze to, przesadzając zapewne w przechwałkach, śpieszący na pomoc król Wacław I: „W tym czasie, gdy (Tatarzy) byli już w Polsce znajdowaliśmy się z naszym wojskiem tak blisko księcia (Henryka), że moglibyśmy dotrzeć do niego z całą siłą naszą następnego dnia, potem jak poległ; ów zaś, o biada, nie zasięgnowszy naszej rady i nie zapytawszy nas o zdanie, starł się z nimi, z którego to powodu został żałośnie zabity. Dowiedziawszy się o tym, posunęliśmy się do granic Polski, chcąc nazajutrz pomścić należycie owych z pomocą bożą. Lecz oni poznawszy zamiar i intencję uciekli”.
Wojska polskie podzieliły się na cztery oddziały. Na czele ustawiono krzyżowców, ochotników różnych narodowości i kopaczy złota ze Złotoryi pod wodzą Bolesława Dypoldowica zwanego Szepiołką. Wśród krzyżowców byli zapewne krzyżacy i templariusze mający na Śląsku swoje włości. Po jednej stronie mieli oddział rycerstwa krakowskiego i sandomierskiego, które uszło cało z bitwy pod Turskiem i Chmielnikiem dowodzone przez Sulisława, po drugiej oddział rycerstwa raciborsko-opolskiego dowodzonego przez księcia Mieszka Otyłego. Za nimi, w odwodach, był doborowy oddział księcia Henryka. Ustawienie taki uniemożliwiało okrążenie przez siły mongolskie. Te zaś ustawiły w pierwszej linii trzy oddziały, w tym wysunięte daleko na boki, za którymi znajdował się odwodowy dowodzony przez Ordu.
Wojska Dypoldowica starły się z pierwszym oddziałem tatarskim złożonym z jeńców lub ludów podbitych. „Inne doborowe oddziały posyłają daleko na prawo i lewo, aby nie mogły być dostrzeżone przez przeciwnika. I tak otaczają nieprzyjaciela otaczając go w środku. I wtedy rozpoczynają walkę z wszystkich stron” (Carpini). „Gdy przychodzi do walki z nieprzyjaciółmi, zwyciężają w następujący sposób: nie wdają się w walkę regularną wręcz, lecz ciągle osaczają wroga ze wszystkich stron i zasypują strzałami”(Marco Polo). „Jeżeli to możliwe, to unikają walki wręcz, chętnie natomiast ranią i zabijają ludzi i konie strzałami i dopiero wówczas, gdy ludzie i konie zostali osłabieni strzałami, walczą wręcz z nieprzyjacielem”(Carpini).
Pod Legnicą taktyka zawiodła. Dwa boczne oddziały zaatakowały rycerstwo Szepiołki, ale wnet same zostały okrążone przez rycerzy raciborsko-opolskich i krakowsko-sandomierskich. Tatarzy szykowali się już do ucieczki, gdy, jak podaje Długosz: „Tymczasem ktoś z oddziałów tatarskich, nie wiadomo, czy ruskiego, czy tatarskiego pochodzenia, biegając bardzo szybko tu i tam, między jednym a drugim wojskiem krzyczał okropnie, zwracając do obu wojsk sprzeczne ze sobą słowa zachęty. Wołał bowiem po polsku „Biegajcie, biegajcie”, to znaczy „Uciekajcie, uciekajcie”, wprawiając Polaków w przerażenie, po tatarsku zaś zachęcał Tatarów do walki i wytrwania. Na to wołanie książę opolski Mieczysław, przekonany, że to nie krzyk wroga, ale swojego i przyjaciela, którym powoduje współczucie, a nie podstęp, zaniechawszy walki, uciekł i pociągnął do ucieczki wielką liczbę żołnierzy, zwłaszcza tych, którzy mu podlegali w trzecim oddziale. Gdy książę Henryk zobaczył to na własne oczy i gdy mu o tym donieśli inni, zaczął wzdychać i lamentować, mówiąc” „Gorze szo nam stało”, to znaczy: spadło na nas wielkie nieszczęście”.
Fiasko polskiego natarcia potwierdza „Historia Tatarów”: „Tatarzy zaś posuwając się dalej na Śląsk starli się w bitwie z Henrykiem nad wyraz chrześcijańskim wonczas księciem tej ziemi, i gdy już, jak sami to opowiadali bratu Benedyktynowi, zamierzali uciekać, niespodziewanie oddziały chrześcijańskie nagle zawróciły do ucieczki”. Ucieczka ta zdecydowała o klęsce pod Legnicą. Do boju musiał przystąpić hufiec odwodowy Henryka. Rozluźnienie wojska było jednak zbyt duże, by mogło stawić skuteczny opór czwartemu oddziałowi Ordu. W momencie, gdy trwała zażarta walka Tatarzy użyli pary o cuchnącym zapachu czyli ówczesnych gazów bojowych. Dysponowali oni wówczas machinami miotającymi ogień grecki oraz inne zapalające a przy tym dymiące substancje.
Po zwycięstwie Mongołowi odcięli każdemu zabitemu jedno ucho. Głowę Henryka zatknęli na włóczni i zjawili się pod murami Legnicy, w której schronił się książę Mieszko. Nie udało im się jednak złamać woli walki obrońców. Po spaleniu okolicznych wsi Tatarzy podążyli do Otmuchowa, gdzie przez dwa tygodnie plądrowali tamtejsze wsie. Zaskoczyło to mieszkańców Czech, Łużyc i Turyngii, którzy byli przekonani, iż będą dalej kroczyć na Zachód. Chcąc podtrzymać te obawy Ordu wysłał mały oddział w stronę Łużyc. Splądrował on tam kilka nadgranicznych miejscowości. Główne siły tatarskie ruszyły zaś w stronę Raciborza i przez Bramę Morawską dalej na Węgry.
Marceli obrońca
Z najazdem z roku 1241 związane są dwie osobliwe raciborskie legendy. Pierwsza dotyczy cudownej obrony miasta przez św. Marcelego, druga bohaterskiej postawy kasztelana Bartka Lasoty. Mają one niewątpliwą wartość historyczną i literacką. Nie zawsze jednak fakty przez nie wskazywane odpowiadają prawdzie dziejowej.
Niezwykle barwnie pierwszą z legend opisywały w 1889 wspomniane już „Nowiny Raciborskie”: „ Tak w bitwie pod Opolem jak i w bitwie pod Lignicą, odznaczyli się rycerze raciborscy. Sława ich waleczności dobiegła aż na daleką Ruś, gdzie po dziś dzień śpiewa lud rusinski piosnkę o owych pamiętnych walkach z pohańcami, piosnkę, której jedna zwrotka zawiera słowa: „Dzielny hufiec Raciborzan, stawił wrogom czoło nad Odrą.
Tymczasem inny zastęp Tatarów zwrócił się na południe i paląc i niszcząc wszystko po drodze zbliżył się, idąc prawym brzegiem Odry, nagle i niespodziewanie pod Racibórz. Mieszczanie zdołali zaledwie pozamykać bramy i pozrywać mosty na fosach, czyli rowach, jakie dawniej ku lepszej obronie okalały całe miasto, gdy już na przeciwległym brzegu zaczerniły się pola od tatarskiej szarańczy. Niejeden Raciborzanin uczuł wówczas trwogę w sercu, patrząc z murów miasta na te nieprzebrane zastępy dzikich i okrutnych wojowników, których coraz to więcej z krzykiem i wyciem z zaodrzańskich wychylało się lasów. Ujrzawszy zamknięte bramy miasta, przebyli Tatarzy wpław rzekę Odrę i spaliwszy okoliczne wsie i przedmieścia, rozłożyli się tuż pod murami miasta obozem.
Przestrach niezmierny zapanował wówczas w mieście. W pierwszej chwili potraciło wszystko ducha. Książę Mieszko był daleko, około Lignicy. Od niego nie można się było spodziewać pomocy i ratunku. Miasto pozostawione było własnym siłom, a siły te były bardzo szczupłe i ginęły zupełnie wobec tych tłumów pogaństwa. Oprócz mieszkańców Raciborza znajdowała się bowiem w mieście jedynie garstka okolicznych panów i włościan. Ale wnet się opamiętano. Pierwsi ocknęli się dzielni masarze czyli rzeźnicy raciborscy i przykładem swoim pociągnęli za sobą resztę ludu. Postanowiono się więc bronić do ostatniej kropli krwi i nie wydawać miasta na łup najezdników.
Rozpoczęło się wówczas oblężenie krwawe i zacięte, Tatarzy próbowali rożnemi sposobami dostać się do miasta, szturm następował po szturmie, lecz wszystkie te zakusy odbijały się o mężne piersi Raciborzan, wśród których odznaczali się jako pierwsi w walce dzielni masarze raciborscy. Na ustawicznych bojach i zaciętych walkach minęło tak kilka tygodni, a Tatarzy jak stali pod miastem, tak stali i pomimo znacznych strat, jakie ponieśli, od oblężenia odstąpić nie chcieli.
Ale innych groźniejszy wróg zawisł tymczasem nad miastem. Oto głód straszliwy zapanował wśród ludności. Napadnięci z nienacka nie mieli Raciborzanie ani czasu w żywność się zaopatrzyć, a tu oblężenie trwało a trwało. Ostatki żywności były już zjedzone. Od dnia do dnia zwiększała się bieda w mieście. Niewiasty i dzieci biegały szarpane straszliwym głodem po ulicach, wydając okropne jęki, które szczególniej w nocy rozbrzmiewały się daleko po okolicy. Wytrwalszym mężom serce się na taki widok krajało. Było pomiędzy nimi nie mało takich, którzy radzili raczej się poddać na łaskę lub niełaskę Tatarów, niż dłużej na te męki ludności spoglądać. Inni znów zapełniali kościoły, całemi dniami krzyżem przed ołtarzami pańskiemi leżąc i modląc się o pomoc boską, bo na ludzką pomoc liczyć już nie mogli.
I ta ufność w Boga ich nie zawiodła, wśród okropnej nędzy i rozpaczy zbliżył się wreszcie dzień Św. Marcellego. Po nocy przepędzonej wśród ogólnej rozpaczy zaświtał poranek, który miał miastu zwiastować oswobodzenie. Gdy ustąpił zmrok nocny, zajaśniała na niebie zorza niezwykłej jasności. Całe niebo zdawało się gorzeć złocistym ogniem. Wśród tych obłoków ognistych, pojawiła się nagle cudowna postać Świętego Marcelego, który unosząc się ponad miastem, zasłaniał je swą świętą postacią i groził Tatarom ogromną pałką ognistą. Na ten widok zadrzały serca pogańców śmiertleną trwogą, podczas gdy w serca dzielnych obrońców miasta nowa wstąpiła otucha. Ośmieleni mocą świętego opiekuna, wypadli Raciborzanie z miasta, by ostatni bój z dziką stoczyć hordą. Lecz Tatarów już pod miastem nie było. Zdjęci okropnym strachem porzucili oni cały swój obóz i wszelkie nagromadzone w nim łupy i schronili się za Odrę do lasów, z których następnie uciekli aż na równiny węgierskie”.
Według XIX-wiecznej relacji kronikarza śląskiego Karola Gromanna najazd hordy miał miejsce w pierwszej połowie stycznia 1241 roku. Pojawiła się ponoć tak niespodziewanie, że mieszczanie ledwo zdążyli zamknąć bramy. Najeźdźcy spalili wsie i przedmieście po czym rozłożyli obóz przed palisadą i fosą. Racibórz nie posiadał wówczas murów miejskich. Tatarzy, jak twierdzi Gromann, atakowali w nocy miotając ogień na zabudowę. Mieszczanie sami odpierali ataki, gdyż książę przebywał „w Polsce”. 16 stycznia rankiem pojawił się na niebie św. Marceli. Przerażeni widokiem Tatarzy porzucili obóz z rannymi i uciekli.
Zdaniem Gerarda Labudy („Zaginiona kronika z pierwszej połowy XIII wieku w Rocznikach Królestwa Polskiego Jana Długosza”, Poznań 1983) i Wacława Korty („Najazd Mongołów na Polskę w 1241 roku i jego legnicki epilog”, Wrocław 1985) relacja ta jest wiarygodna, gdyż działania zwiadowcze przed uderzeniem na Sandomierz nie sięgały tylko, jak chce Długosz, Lublina i Zawichostu, lecz również Raciborza, który zamierzano zdobyć z marszu. Zgodnie z tym zagon tatarski musiał w ciągu siedmiu dni pokonać dystans pół tysiąca kilometrów dzielący Racibórz od Włodzimierza Wołyńskiego (miejsca koncentracji wojsk mongolskich), 16 stycznia próbować zdobyć miasto po czym nawrócić i w tym samym czasie powrócić na Ruś. Zdaniem Jerzego Rajmana („Mieszko II Otyły książę opolsko-raciborski 1239-1246”),wojska tatarskie były w stanie pokonać dziennie 70 km.
Rajman twierdzi jednak, że teza Labudy i Korty jest błędna. Nie zauważają oni, iż z relacji Gromanna wynika, że Tatarzy rozłożyli pod Raciborzem obóz i prowadzili jego oblężenie. 16 stycznia mieli go porzucić wraz z rannymi – „Dwie najstarsze wiadomości nie podają nic więcej jak tylko to, że w dniu św. Marcelego miasto zostało – wbrew wszelkim oczekiwaniom – opuszczone przez nieprzyjaciół”. Przeczy to tezie o operacji zwiadowczej w styczniu 1241 roku. Gromann podaje również informację o zwycięskiej bitwie księcia Mieszka Otyłego z Tatarami pod Raciborzem, po której miał on podążyć do Chmielnika. Po niej Mongołowie jeszcze raz zawitali w okolice miasta. Jeden z oddziałów obozował tu dziesięć dni podczas gdy główne siły podążały w kierunku Opola. Gromann nie datował jednak tych wydarzeń.
Zagadka związana z umieszczeniem w czasie oblężenia miasta jest tym większa, że ostatni wystawiony przez najazdem dokument Mieszka II Otyłego datowany jest na 20 grudnia 1240 roku, następny po nim zaś na 8 maja 1241 roku. Najbliższy jej rozwiązania jest chyba kronikarza Jan Długosz. Podobnie jak Gromann korzystał on z zaginionej kroniki, która powstała rzekomo w klasztorze raciborskich dominikanów. Pewien mnich zapisał w niej relację z legnickiej bitwy niejakiego Jana Iwanowica, który walcząc u boku samego księcia Henryka Pobożnego uszedł cało z pogromu. Mocno poturbowany miał dotrzeć do jakiegoś śląskiego klasztoru dominikańskiego. Jak podejrzewają niektórzy historycy (Tomasz Jasiński „Przerwany hejnał”, Kraków 1988), był to właśnie raciborski konwent dominikanów, którzy sprowadzili się tu w 1239 roku. To tu pewien dominikanin miał spisać relację Inwanowica.
Długosz nic nie wspomina o styczniowym oblężeniu miasta. Jego zdaniem książę Mieszko pokonał na lewym brzegu Odry pod Raciborzem jeden z oddziałów tatarskich „czyniący zbyt nieoględne wypady w celu grabieży”. Poległo wówczas około czterystu Mongołów. Oddziały księcia ścigały niedobitki zwiadowców uchodzące w kierunku Krakowa, ale gdy tylko natknęły się na główne siły tatarskie natychmiast rozpoczęły odwrót. Po powrocie do Raciborza nastąpiło przegrupowanie. Mieszko wzmocnił załogę w warownym grodzie po czym z kwiatem rycerstwa, około 1100 konnych i 2600 pieszych, wyruszył do Legnicy, gdzie książę Henryk II Pobożny wyznaczył miejsce zbiórki sił chrześcijańskich. Wzmiankowana potyczka miała prawdopodobnie miejsce pod koniec marca, skoro 18 marca odbyła się bitwa pod Chmielnikiem, a 24 marca Tatarzy zdobyli Kraków. Całkowicie błędna jest chyba informacja Gromanna, że do starcia doszło przed bitwą chmielnicką.
Pod koniec marca również, jak mogłoby wynikać z relacji Gromanna, Tatarzy nie mogli obozować pod Raciborzem, bo po prostu nie zdążyliby na 9 kwietnia pod Legnicę. Główne siły tatarskie, które doszły wówczas do Raciborza, zdaniem historyków w ogóle nie próbowały zdobywać grodu. Po obu stronach Odry szybko podążały w kierunku Opola.
Po bitwie legnickiej siły mongolskie obozowały 15 dni pod Otmuchowem a następnie przeniosły się pod Racibórz. To wówczas, jak twierdzi Tomasz Jasiński („Przerwany hejnał”, Kraków 1988) mogła nastąpić próba zdobycia miasta. Rzeczywistego przebiegu wydarzeń jednak nie znamy. Nie znamy też genezy legendy o św. Marcelim. Nie wiemy, czy wzmiankowano ją w zaginionej kronice, czy też dopisano do sporządzonego w 1740 roku wypisu, z którego, jak twierdzi G. Labuda, czerpał informacje Gromann. Podobnych legend jest zresztą w Polsce wiele. Możliwe więc, że najazd miał miejsce pod klęsce legnickiej, zaś umiejscowienie go w dniu 16 stycznia związane jest tylko i wyłącznie ze świętem św. Marcelego, któremu przypisano obronę miasta.
Możliwe też, przytaczając wnioski Tomasza Jasińskiego, że zwrot „in die Sancti Marcelli” (w dzień lub w święto św. Marcelego) wcale nie musi oznaczać dzień 16 stycznia. Począwszy bowiem od XI wieku (kalendarz Gertrudy) do końca wieku XV dzień ten oznaczał także święto Marcelina, również papieża męczennika, poprzednika Marcelego. Jego dzień obchodzono w kwietniu lub w czerwcu. Szczególnie to z 26 kwietnia trudno odróżnić od 16 stycznia. Obu papieży mylono już w starożytności. Pomylić mógł się więc autor kalendarza katedry krakowskiej będącej kościołem diecezjalnym dla Raciborza, w którym zapisano dzień 26 kwietnia jako święto św. Marcelego.
Dochodzimy więc do hipotezy, że cudowna obrona miała miejsce 26 kwietnia a wybawicielem był św. Marcelin a nie Marceli. Przemawia za tym wiele faktów. Przede wszystkim tłumaczy, że zarówno w styczniu jak i w drodze do Legnicy Mongołowie nie mogli oblegać grodu, gdyż po pierwsze musieliby w styczniu przebyć około 500 km w siedem dni, po drugie wdając się na początku kwietnia w oblężenie nie zdążyliby pod Legnicę. Ponadto czym byłaby styczniowa legenda jeśli w ciągu następnych miesięcy armia Ordu jeszcze dwukrotnie podeszła pod miasto. Przyjmując datę 26 kwietnia w pełni wiarygodna okazuje się więc relacja Jana Długosza.
Przyjmijmy więc za Jasińskim, że po bitwie pod Legnicą Tatarzy udali się do Otmuchowa po czym, po dwóch tygodniach wyruszyli na Węgry przez Racibórz. Tu pozostawili jakiś oddział, który miał bronić ich przeprawy przez Bramę Morawską. Ten oddział średniowieczna tradycja traktuje jako napastników próbujących zdobyć Racibórz. Jego nagły odwrót może być związany nie tyle z cudowną interwencją świętego, co z odwrotem po zakończonej przeprawie. Wiarygodny byłby więc tekst w „Nowinach Raciborskich” z 1889 roku pod warunkiem wszakże, że chodzi w nim o dzień św. Marcelina a nie Marcelego. Wynikałoby z niego, że tuż przed bitwą legnicką pewien oddział tatarski nawrócił i rozpoczął oblężenie Raciborza. Być może miał za zadanie zdobyć gród a przez to umożliwić później łatwą przeprawę przez Bramę Morawską. „Na ustawicznych bojach i zaciętych walkach minęło kilka tygodni”. Po przejściu głównych sił mały oddział prawdopodobnie nagle nawrócił „na równiny węgierskie”.
Dlaczego więc Marceli a nie Marcelin pozostał patronem Raciborza. Otóż w XV wieku wykreślono z kościelnych kalendarzy św. Marcelina a mieszczanie przypisali prawdopodobnie interwencję Marcelemu. W połowie XV wieku, chcąc być może przypieczętować oficjalną wersję wydarzeń, w kościele farnym wybudowano kaplicę pod wezwaniem św. Marcelego. Później nazwano ją kaplicą polską. Jego wizerunek umieszczono także na wielkim dzwonie na kościelnej wieży. Napisano pod nim: „Sancto Marcello papae civitatis Ratiboriensis contra Tartaricas acies viso in aere 1241 propugnatori” (Świętemu Marcelemu papieżowi obrońcy miasta Raciborza przed przemocą tatarską, objawionemu w obłokach w 1241 roku). W roku 1655 mieszczanin Florian Scodonius ufundował w niej ołtarz ku czci patrona miasta i św. Wawrzyńca.
Ołtarz ten wprowadził jednak do całej historii sporo zamieszania. Jeden z obrazów ołtarza przedstawiał bitwę wyjaśnioną takim oto napisem: „W roku 1290 Racibórz oblegany przez Scytów. Gdy mieszczanie, stawiający mężny opór, znaleźli się w opresji, ukazał się w chmurach św. Marceli, trzymający maczugę. Scyci przerażeni jego widokiem uciekli, a odstępując od oblężenia pozostawili tysiące zabitych” (H. Schaffer „Die katholische Pfarrkirche zu Ratibor baulich und geschichtlich geschildert”, Ratibor 1905). „Odkrywca” Gromanna ks. Augustyn Weltzel pominął jego relację w drugim wydaniu swojej historii Raciborza (A. Weltzel „Geschichte der Stadt und Herrschaft Ratibor”, Ratibor 1881) i odniósł legendę o św. Marcelim do lat 1289-1291. Mimo iż na dzwonie kościelnym znajdował się napis świadczący, że jej geneza tkwi w najeździe tatarskim z roku 1241, to również H. Schaffer skłonił się ku tej hipotezie.
Zgodnie z nią św. Marceli obronił Racibórz przed nocnym najazdem Rusinów, których sprowadził na Śląsk poróżniony z Henrykiem Probusem Władysław Łokietek. Wspomina o tym dyplom księcia raciborskiego Przemysława z 1290 roku, w którym czytamy: „Jeszcze za czasów naszego umiłowanego brata, dostojnego księcia Mieszka, a zarazem naszych czasów, głuchą nocą wpadli do kraju nasi wrogowie, wdrapali się na mury miasta, zamierzając je zdobyć swoją łotrowską ręką. Gdy mieszkańcy miasta to usłyszeli, zaatakowali wroga bez trwogi i ociągania się rzucili się do walki, jak wygłodniałe lwy na stado. Po długiej, zaciętej walce, gdy wierni mieszczanie umoczyli swe miecze we krwi nieprzyjaciół i gdy wielu z nich zabili, osiągnęli oni piękne zwycięstwo z pomocą Boga, który z nimi zszedł do bitwy i tak poniekąd w cudowny sposób ochronił niewinną krew”. Hipoteza ta zdaje się nie mieć żadnego uzasadnienia. „Z pomocą Boga” to nie to samo, co św. Marceli ukazujący się w „zorzy niezwykłej jasności”. Poza tym jest tu mowa o zwycięstwie raciborzan a nie cudownym ocaleniu przed klęską.
Jakkolwiek też w średniowieczu Tatarów lub Mongołów można było nazwać Scytami (koczowniczy lud pochodzenia irańskiego zamieszkujący stepy na północ od Morza Czarnego od VIII w p.n.e. do pierwszych wieków n.e.), to już na pewno nie było adekwatne do Rusinów.
O Tatarach wspomina zresztą również „Przedmowa do Bractwa Literackiego przy kościele Raciborskim” wydana w 1709 roku w Ołomuńcu przez Ignacego Rozenburga: „Bractwo z natchnienia Ducha Świętego od przodków naszych zakładało, pogaństwo tatarskie, które Śląsk po wielkiej części plądrowało, na miasto nasze Racibórz wszystkie siły swoje było obróciło, aby swoją okrutność pogańską nad nim pokazało; ale za przyczyną i błogosławieństwem tej Panny, Matki miłosierdzia, dnia św. Mercelego Męczennika a Papieża Rzymskiego, który, jako przodków naszych starodawne podanie mamy, na powietrzu z palicą był widziany, to pogaństwo odpędzone a miasto oswobodzone zostało”. H. Schaffer pisząc historią Bractwa musiał znać Przedmowę i jej jednoznaczną bądź co bądź treść. „Wszystkie siły swoje było obróciło” może wskazywać, że chodzi o powrót Ordu spod Legnicy.
Książę Mieszko, jak głosi tradycja, po powrocie spod Legnicy wynagrodził bohaterskich rzeźników. Za waleczność nadał im na wieczne czasy pole, na którym stoczono walkę z Mongołami. Nazwano je „masarskimi łąkami”. Do 1945 roku południowa część obecnego Placu Długosza nosiła nazwę Placu Marcelego (Marzellusplatz), którą to nadano w 1846 roku. Pierwotnie Plac Marcelego obejmował teren byłego zboru ewangelickiego i pobliskiego cmentarza, od ulicy Nowej do baszty. Później Plac powiększono doprowadzając go do ul. Piwnej. To tu w latach 20-tych naszego stulecia powstała pierwsza w Raciborzu stacja benzynowa. Jeszcze przed powstaniem Placu Marcelego od Małego Targu do ul. Basztowej prowadziła ulica św. Marcelego (Marzellusstrasse). Co roku 16 stycznia, już przed rokiem 1293, poza dziękczynną procesją odbywały się również w Raciborzu jarmarki św. Marcelego.
Grzegorz Wawoczny