Życie kulturalne
Życie kulturalne miasta skupiało się wokół kina „Bałtyk”. Niewielki placyk przed kinem był miejsce spotkań. Repertuar kinowy, mimo narzekań, starano się urozmaicać. W październiku mieliśmy wprawdzie festiwal filmów radzieckich, ale oprócz filmów wojennych i tzw. produkcyjniaków były też i adaptacje ekranowe literatury klasycznej. Były filmy francuskie i włoskie z tzw. nowej fali. Na filmy przygodowe typu „serce i szpada” stało się godzinami po bilety. Rekord frekwencji pobił chyba film niemiecki 08/15 pt. „Przygody wojenne żołnierza Ascha” według powieści H. Kirsta.
Biblioteka miejska miała swoje filie w każdej dzielnicy. Oprócz niej swoje zbiory biblioteczne miały prawie wszystkie większe zakłady produkcyjne. Książki były bardzo tanie. Na gazetowym papierze , w cenie jednego chleba, wydawano polską i zagraniczną klasykę.
Nie było miesiąca, by w domu kultury nie było jakiegoś przedstawienia. Przyjeżdżały: Operetka Gliwicka, Opera Bytomska i Teatr Opolski. W mieście istniało szereg amatorskich zespołów tanecznych, teatralnych i chórów śpiewaczych.
Uroczyście obchodzono święta państwowe – 1 Maja czy 22 Lipca – organizując przy tym szereg imprez i potańcówek. Wspomnieć należy o sporcie. Mecze piłkarskie Unii Racibórz, która zdobyła mistrzostwo Polski w juniorach, a potem kilka sezonów grała w ekstraklasie, ściągały na stadion przy ul. Srebrnej tysiące kibiców z miasta i okolicy. Była silna sekcja zapaśnicza. Było poniemieckie kąpielisko miejskie z dwoma basenami oraz basen przy stadionie „Unii”. Kąpano się też w Odrze, która miała wtedy czystą wodę.
Pisząc te wspomnienia nasuwa mi się kilka tematów, że starczyłoby na zapisanie wielu stron. W Raciborzu co roku były wystawy rolnicze, obchodzono Dni Oświaty, Książki i Prasy. Działała Liga Morska, która co roku organizowała spływ kajakowy. Liga Przyjaciół Żołnierza prowadziła strzelnicę sportową. Zakłady pracy organizowały niedzielne wycieczki. Jechało się co prawda samochodami ciężarowymi (od wiatru i deszczu chroniła tylko plandeka), ale radości było przy tym wiele.
W okresie karnawału nie można było dostać biletów wstępu na zabawy. A zabaw było dużo. Zakłady pracy organizowały je w swoich świetlicach. Były tanie i – jak na obecne warunki – bardzo prymitywne. Stoły nakrywano białym papierem. Bufet proponował tylko napoje. Jedzenie zaś przynosili sami uczestnicy. Potem zaś częstowano się nawzajem. Bawili się młodzi i starzy. W restauracji leśnej w Oborze w niedzielę trudno było o miejsce. Zimą czy latem pełno było wycieczkowiczów. Racibórz miał sporo kawiarni i restauracji. Obecnie większość z nich jest, niestety, zamknięta lub przerobiona na sklep.
Obok Parku im. Miasta Roth (pomiędzy ulicami: Opawska, Bema, Kochanowskiego) był budynek należący do NOT czyli Naczelnej Organizacji Technicznej. Przy tej organizacji działał Klub Młodej Inteligencji. Prowadzone były tanie kursy językowe i odczyty na różne tematy. Była tam też i kawiarenka.
Cyklicznie co kilka lat organizowane były Dni Raciborza, pierwsze w 1958 r. Obok tradycyjnego przemarszu wojsk króla Jana III. Sobieskiego był cały szereg imprez towarzyszących.
Były to czasy biedy, ale większej niż obecnie stabilizacji. Młodzież po ukończeniu szkół miała zapewnione miejsce pracy. Była nadzieja na lepsze jutro. Hasłem dnia było stwierdzenie: „Na razie nie ma, ale będzie”. Minione lata zawsze wydają się lepsze niż były. Wspomnę tu słowa mojej ciotki: „było biednie, ale fajnie, byłach młodo i piękno, a syncy się za mną oglądali”.
Na tym kończą się wspomnienia napisane na konkurs „Czerwone niebo nad Raciborzem”. W kolejnych odcinkach, na zasadzie uzupełnienia, spróbuję opisać klimat Raciborza lat 50.
W 1953 r. skończyłem szkołę zawodową . Chciałem się dalej uczyć. Mama jednak ze łzami w oczach powiedziała: „nie chciałabych ci życia zamykać, ale wiysz, że my som ubodzy, papa jest niemocny i musisz iść zarobiać”. Zgodnie z nakazem pracy zatrudniłem się w ZEW-ie. Pracowałem w warsztacie naprawczym. Większość pracowników wywodziła się z ludności rodzimej. Porozumiewaliśmy się gwarą. Narzędzia i czynności określaliśmy nazwami niemieckimi.
Wszystkich młodych wciągnięto do Związku Młodzieży Polskiej. To myśmy jeździli na akcje żniwne, ziemniaczane czy buraczane. Podczas rocznic i świąt państwowych staliśmy ze szturmówkami przy trybunie. Jeszcze dziś pamiętam dokładnie słowa kapelmistrza: „Chłopy pozor, achtung, einz, zwei, drei” po czym grali „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Obecnie dużo narzeka się na lata PRL-u. Wspomina się o błędach, ale zapomina o niewątpliwych zasługach, choć system totalitarny był zły przez co słowo „zasługi” trzeba rozpatrywać w szczególnych kategoriach. Kraj szybko odbudowano, zainwestowano w przemysł, dano ludziom mieszkania, otwarto wreszcie drogę do bezpłatnej nauki. Mimo dotkliwego braku materiałów budowlanych rozwijało się budownictwo indywidualne. Ja uwierzyłem w hasło: „Polska krajem ludzi uczących się” i zdecydowałem o kontynuacji edukacji w technikum mechanicznym.
Kształciłem się w systemie wieczorowo-zaocznym. Wykłady dwa razy w tygodniu odbywały się w Rybniku, zaś w soboty i niedziele konsultacje i sprawdziany w Sosnowcu. Nauka szła mi dobrze, ale ile trudu i hartu wymagały dojazdy. Podróżowało się tzw. towozami czyli wagonami towarowymi z zamontowanymi ławkami. Drogę z Katowic do Sosnowca przebywało się stojąc na zewnątrz wagonu na stopniu. Nocowaliśmy w klasie, śpiąc na ławkach, przykryci własnymi płaszczami. Za poduszki służyły na teczki. Z Raciborza było nas trzech. Kilku kolegów pochodziło z rybnickiego. Dopiero po kilku takich niewygodnych noclegach przywieźliśmy sienniki i zaadaptowaliśmy strych szkoły na noclegownię. Jeździłem tak przez trzy lata, bo zaliczono mi trzy lata zawodówki jako pierwszy rok technikum. Niewielu może dziś uwierzyć, że wówczas były takie warunki nauki.
Przed spaniem były długie rozmowy i dyskusje. Koledzy z rybnickiego byli znacznie starsi od nas. Większość służyła podczas wojny w wojsku, zmieniając podczas służby – nieraz w ciągu jednego roku – dwa razy mundur. Walczyli w wojsku polskim, potem niemieckim i znów polskim. Przypomina się tu fragment z powieści Melchiora Wańkowicza pt. „Monte Cassino”, w którym w leju po bombie znajduje schronienie dwóch Ślązaków, jeden w niemieckim, drugi w polskim mundurze. Dogadali się „po śląsku”. Jeden drugiego pocieszał. Kiedy się uspokoiło, patrzyli na siebie z coraz większą rezerwą po czym chyłkiem, każdy wstydząc się, wrócił do „swojego wojska”. To jest przykład parszywego losu Ślązaka, człowieka pogranicza, którego i Polacy i Niemcy chcieli mieć, ale nie uznawali go w pełni za swojego. Podczas tych rozmów dowiedzieliśmy się o rzeczach, o których uczy się dopiero od kilku lat, o Katyniu, napaści ZSRR na Polskę i wysiedleniu Polaków z Kresów.
Po ukończeniu technikum awansowałem i zostałem tzw. „umysłowym”. Nie popracowałem jednak długo, bo przyszło wezwaniem do wojska. Na – mówiąc gwarą – „stowce” zebrało się wielu chłopaków z mojego rocznika. Za stołem siedział wojskowy oraz cywil. Mowę wojskowego można było streścić krótko. „Rozpoczynamy inną walkę. Walkę o węgiel. Waszą bronią nie będzie karabin, ale kilof i łopata. Ojczyzna patrzy na was, daje wam szanse pójść do kopalni dobrowolnie albo też po trzymiesięcznym przeszkoleniu wojskowym, na którym damy wam w d…”. Cywil spisywał dane personalne dając na do wyboru: „Anna” w Pszowie albo „Marcel” w Radlinie. Ja zdecydowałem iść na „Marcel”.
Plusem takiej służby wojskowej było, iż mogliśmy spać w domu i trochę zarobić. Dowożono nas samochodami ciężarowymi. Odjazd spod kościoła p.w. Św. Mikołaja o godz. 4.30. Praca trwała osiem godzin, przez sześć dni w tygodni i w co drugą roboczą niedzielę.
Przyszedł 1956 r. Zakończył się kult jednostki. Nastąpił zwrot w polityce najpierw ZSRR, potem we wszystkich krajach obozu socjalistycznego zwanych szumnie krajach demokracji ludowej. W Raciborzu młodzież zrzuciła z obecnej ul. Wojska Polskiego szyldy z nazwą „Ulica Generalissimusa Stalina”. Z więzienia wyszedł Władysław Gomułka, zwolniono księdza prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Otwarto nieco furtkę na Zachód. Rozpoczęła się akcja łączenia rodzin.
Wysiedlanie Niemców zakończyło się praktycznie w 1948 r. Potem granica na Zachód była już dla wszystkich szczelnie zamknięta. Wojna boleśnie rozdzieliła rodziny. Niemieccy jeńcy wojenni zostali zwolnieni do Niemiec. Tych z obozów w ZSRR przewożono do NRD, zaś tych z obozów alianckich do RFN. Większość byłych żołnierzy Wehrmachtu tam pozostała. Mogli teoretycznie wrócić do Polski, ale wymagało to udokumentowania polskiego pochodzenia.
Na początku 1967 r. I. sekretarz PZPR, Władysław Gomułka – w bardzo humanitarnym geście – zezwolił na wyjazd do RFN lub NRD osobom a nawet całym rodzinom, która miały tam krewnych. Z czasem wymóg ten złagodzono i wyjeżdżać zaczęły osoby, które w Niemczech wschodnich lub zachodnich żadnej rodziny nie miały. W praktyce jeden był tylko kierunek – RFN. Pozwolenia nie otrzymała tylko nieliczna grupa osób, głównie legitymująca się profesjami, które w PRL-u były bardzo pożądane.
Wyjazdy, już na stałe, dostarczała wiele radości, ale i wiele smutku. Ludzie musieli przecież opuścić swoją małą ojczyznę, swój – używając niemieckiej nomenklatury – Heimat, swoją ojcowiznę. Zostawiali swoje rodzinne strony, w których się urodzili, w których żyli ich przodkowie, w których pozostały groby bliskich. Niejedna matka zostawiła swoje dzieci, które założyły nową rodzinę. Niejeden zostawił swoich starych rodziców, którzy nie mieli już ochoty emigrować woląc pozostać na swoim i tu dokonać żywota. Doszło więc do paradoksu, bo akcja łączenia przemieniała się często w akcję rozdzielania rodzin. Z raciborskiego dworca PKP prawie codziennie odjeżdżał pociąg żegnany przez pozostających, a często i przez orkiestrę, która grała melodię Adee du meim lieb Heimatland (Żegnaj moja ukochana ojczyzno).
Wyjazdy oceniano w Polsce w kategoriach korzyści. Była to swoista czystka etniczna. Pozbawiano się osób niepewnych narodowościowo i politycznie. Wielu z tych ludzi wierzyło, że na Śląsk powrócą Niemcy. Byli więc, w ich mniemaniu, zawiedzeni.
Z powodu wyjazdów zwalniały się mieszkania i miejsca pracy. Dużo osób pozostawiało domy, grunty i inne cenne dobra, które „dobrowolnie” przekazywały na rzecz skarbu państwa. Wyjazdy skończyły się w 1959 r. Potem – incydentalnie – wyjeżdżały już tylko pojedyncze osoby. Tak było do czasów Edwarda Gierka.
Niepewność co do przynależności Śląska udzielała się także ludności napływowej – repatriantom. Nie czuli się jak u siebie. Nie dbali o domostwa. Siedzieli jakby na walizkach. Efekty nietrudno dostrzec, wystarczy pojechać w powiat głubczycki. W 1960 r. można już było powiedzieć, że Śląsk jest w Polsce, włączyła go do swojego państwa i to nie tylko administracyjnie.
Henryk Swoboda, cdn