Po powrocie z ewakuacji życie toczyło się dalej. Każdy zaczął porządkować swoje obejścia. Żołnierze rosyjscy, na szczęście, się uspokoili. W pobliżu, o ile wiem, doszło do jednego zbiorowego mordu na miejscowej ludności. O tym jednak później.
W jedno późne popołudnie rozpoczęła się bezładna strzelanina. Zapytany o przyczynę, jeden z radzieckich żołnierzy powiedział: „Hitler kaput, wajna kaput”. Wiadomość o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec rozeszła się w mig. Ludzie różnie na to reagowali. Jedni mówili: „my już są sprzedani. Tylko następna wojna może nas uratować. Inni znów pomstowali na Hitlera, powtarzając jego słowa: „Wir werden Euch luftige, sonnige und duftige. Wohnungen schaffen” (Stworzymy wam jasne, słoneczne i przyjemnie pachnące mieszkania), wskazując przy tym na ruiny świadczące o „spełnieniu” tych obietnic. Jeszcze inni przytaczali proroctwa królowej Saaby: „Racibórz zostanie rozniesiony na końskich kopytach, a Matka Boża stanie na rynku”. Rzeczywiście, przy odgruzowywaniu użyto wielu wozów konnych, a domy wokół kolumny Matki Bożej pozostały tworząc jakby nowy środek miasta.
Jeńcy niemieccy
Przypominam sobie przemarsz dwóch kolumn jeńców niemieckich. Pierwsza przechodziła już dwa dni po zajęciu miasta przez Rosjan. Obserwowaliśmy ją tylko zza płotu. Strach nie pozwalał podejść bliżej. Niemieccy żołnierze byli zmęczeni i brudni. Wielu było osłabionych. Prowadzili ich koledzy z kolumny. Byli to prawdopodobnie żołnierze złapani w okolicy Raciborza i prowadzeni do punktu zbornego. Druga kolumna przemaszerowała już po powrocie z ewakuacji. Była bardziej uporządkowana. Żołnierze szli w grupach prowadzonych przez oficera. Nasze mamy się jeszcze ociągały, ale my dzieci już takiego stracha, jak one już nie mieliśmy. Niektórzy z nas nawet podchodzili do jeńców, darowali chleb i wodę. Strażnicy kolumny odganiali nas dosyć niedbale, tak z musu.
Potem spotykałem jeszcze niewielkie grupy jeńców. Byli zatrudniani przy ekshumacji poległych, zakopanych w ogrodach lub na poboczach dróg. Właściciel posesji miał obowiązek zgłaszania takiego faktu i wskazania miejsca pochówku. Był to już 1946 r. Ekshumacje zawsze budziły naszą ciekawość. Kontakt miejscowej ludności z jeńcami mimo zakazu był coraz bardziej swobodny. Strażnikami byli już wówczas żołnierze polscy.
Ukarane zbrodnie
Wspomniałem już o mojej dalszej krewnej – siostrze mojej babci. Była to samotna osoba, z zawodu krawcowa, niezwykle oczytana, obarczona garbem i skazana – wskutek kalectwa nogi – na kuśtykanie. Znała bardzo dobrze język polski. Ona to była świadkiem, kiedy już po powrocie z ewakuacji, a więc już w okresie względnego spokoju, pijany oficer rosyjski, żądając zegarków, zastrzelił cztery osoby. Byłby zastrzelił jeszcze więcej, ale na odgłos strzałów przybiegli inni czerwonoarmiści i zatrzymali swojego kompana. Nazajutrz stanął przed sądem polowym. Moja opisana wyżej krewna musiała się tam stawić jako świadek. Nie chciała żadnego tłumaczenia. Wśród kilku przedstawionych żołnierzy od razu wskazała mordercę. Zaraz potem zerwano mu epolety i powiedziano, że zostanie za swój czyn surowo ukarany. Co było dalej, tego już nie widziała. Nazwiska tych ofiar są mi znane. Żyją jednak ich rodziny, więc nie będę ich wymieniał.
Życie po ewakuacji
Zamieszkaliśmy u babci. W piwnicy było jeszcze trochę ziemniaków. Zboże mełło się na żarnach, które gdzieniegdzie się zachowały jako śrutowniki dla bydła. Kilka domów dalej był piec chlebowy, a i pompy oraz studnie były jeszcze czynne. Brakowało natomiast tłuszczów.
Codziennie rano żołnierz rosyjski, z wyglądu Mongoł, zabierał kobiety do prania bielizny od pacjentów z lazaretów. Początkowo kobiety się wzbraniały i ukrywały. Kiedy jednak przekonały się, że nie grozi im napastowanie, a za pracę można otrzymać jeszcze chleb, szły chętnie. Z czasem powstała stała grupa praczek i żołnierz już nie przychodził.
W mieście pojawili się szabrownicy żyjący w dobrej komitywie z Rosjanami. Plądrowali opuszczone domy. Zdarzały się napady i włamania do domów. Babcia zakładała na noc żelazny drąg na drzwi. Była to dość mocna zapora osadzona w murze. Z czasem i nasi ludzie szli do miasta „smotrać”. Szaber rozwinął się w pełni po przejęciu miasta przez administrację polską. Rosjan było już wtedy niewielu, głównie rekonwalescenci. U nich to ludność miejscowa szukała pomocy przed szabrownikami, którzy plądrowali w biały dzień i to pod ochroną milicji i żołnierzy polskich.
Rozeszła się wiadomość, że warto iść „smotrać” do byłe fabryki tabaki Domsa. Znajdowała się ona przy pl. Drzewnym, częściowo w obecnym salonie meblowym ABRY. Poszliśmy i my: babcia, mama i ja z małym wózkiem ręcznym. Przywieźliśmy stamtąd olej fabrycznie przeznaczony do nasycania tytoniu do żucia oraz smar techniczny. Olej ten służył nam długi czas jako tłuszcz spożywczy. Smarem zaś napełniano stare puszki po sardynkach, wtykano prowizoryczny knot ze sznura i tak powstawał kaganek, jedyne źródło światła przez prawie dwa lata. Podczas kolejnej „wizyty” w tej fabryce przeżyłem zabawne wydarzenie. Jeden z Rosjan przyniósł nam tytoń do żucia. Ani my, ani on nie wiedzieliśmy, co to jest. Z wyglądu przypominało lukrecję. Smakowało też nieźle. Jedliśmy to wszyscy. Chwilę potem razem z tym żołnierzem, oparci o barierkę nad Odrą, wymiotowaliśmy w najlepsze.
W tym czasie miejscowa ludność, a szczególnie dzieci, Rosjan już się nie bała. Chodziliśmy do ich kuchni żebrać o chleb. Kuchnia wraz z lazaretem była w szkole. Nad Odrą jeden ze starszych żołnierzy rosyjskich pasł kozy. Pewnego razu babci zebrało się na odwagę, wzięła nasze koźlątko, które już wyrosło na dużą kozę i poszła nad Odrę, by dokonać zamiany na dojną kozę. Po długich targach, wzmocnionych butelką bimbru, zamiana została dokonana. Ta nowa koza była dla mojego brata i wielu innych dzieci podstawową żywicielką, dostarczycielką potrzebnego białka. Wieść o tym, że mamy kozę szybko się rozniosła.
Z niedożywienia i brudu co rusz wybuchały epidemie. Ludzie chorowali głównie na tyfus. W całym w mieście nie było lekarstw. Chorych przyjmowało tylko dwóch lekarzy: doktor Himmel na Płoni i dr Seget w śródmieściu. Kobiety umierały również wskutek powikłań po skrobankach. Najwięcej umierało dzieci. Mój brat też był bardzo chory. Mocno cierpiał. Mama przyglądała się temu bezradnie. Słyszałem tylko jej modlitwę: „Ponboczku zlituj się nad nim i weź se go”. Brat, na szczęście, przeżył. Umarła natomiast siostra babci. Trudno dziś uwierzyć, jak wielu ludzi cudem przeżyło tamten okres.
W cukrowni w Nowej Cerekwi, około 15 km od Raciborza, można było otrzymać rozdrobnione, jeszcze nie wytłoczone buraki cukrowe. Wcześnie rano wzięliśmy z mamą ręczny wózek i poszliśmy tam. Wróciliśmy późnym wieczorem z pełnym wózkiem. Takich kursów zrobiliśmy kilka. Ja miałem wtedy osiem lat. Z przywiezionych buraków gotowało się syrop.
Jesienią 1945 r. pojawili się sprzedawcy domokrążcy. Na brzuchach nosili skrzynię z drobiazgami: nićmi, igłami i guzikami. Większe rzeczy nosili w plecakach. Prowadzono handel wymienny, głównie za żywność. Pieniędzy w obiegu nie było. Domokrążców tych chętnie w domach przyjmowano. Byli źródłem informacji. Opowiadali zasłyszane historie: o gwałtach czynionych przez Rosjan i Polakach, o ogromnych zniszczeniach w mieście, o samobójstwach wielokrotnie gwałconych kobiet, o rozstrzeliwaniach łapanych co jakiś czas jeńców niemieckich oraz Rosjan, często pracowników przymusowych, którym zarzucono wysługiwanie się wrogim Niemcom. Jedną z tych opowieści przyszło mi kilka lat później sprawdzić osobiście. Otóż Rosjanie rozstrzelali jedenastu pracowników byłej fabryki „Plania”. Do tej makabrycznej egzekucji doszło w istniejącym do dziś budynku przy ul. Rybnickiej. Pracowników wybrano losowo, zagnano do piwnicy i rozstrzelano karabinem maszynowym. Jedna osoba, młody wówczas chłopak, wyszła z tej opresji cało. Przykryły go ciała wcześniej rozstrzelanych mężczyzn. Groby ofiar znajdują się na cmentarzu na Płoni. Z uratowanym chłopcem – już jako dorosłym mężczyzną – pracowałem potem w warsztatach Zakładów Elektrod Węglowych.
Henryk Swoboda, cdn