Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (3)

Henryk Swoboda. Wspomnienia raciborzanina 1944-1945 (3)

Przez cały czas w domu buszowali Rosjanie. Coś stamtąd wynosili. Zaciekawiony wszedłem do sieni, pokój był otwarty, jeden z żołnierzy leżał na szezlongu i strzelał do sufitu. Drugi wyszedł, minął mnie i podszedł do wózka, zajrzał tam, a potem zaczął grzebać w moim plecaku, który leżał koło wózka. Zapłakałem, kiedy wyciągnął z niego marynarskie ubranko, które miałem założyć na uroczystość I. Komunii Świętej. Spojrzał na mnie, klepnął po plecach i się roześmiał. Potem wszyscy żołnierze poszli sobie nie robiąc nam krzywdy.

Te łupy wojenne żołnierze ze sobą nie nieśli, ani też nie wysyłali do domów. Wymieniali na wódkę lub też traktowali jako podarunki za usługi seksualne. Wielu ludzi, a wśród nich i moja matka, rozpoznawało potem swoje rzeczy u innych, nawet po kilku latach. Nie było jednak możliwości udowodnienia. Warto wspomnieć, że większość skrytek udało się Rosjanom odszukać. Mieli już w tym spore doświadczenie i prosty choć skuteczny sprzęt, np. długie szpikulce.

Tę noc byliśmy jeszcze u babci, a rano – była to Niedziela Wielkiej Nocy – wróciliśmy do naszego mieszkania. Dom stał cały. Szyby były jednak wybite, a wnętrze mieszkania splądrowane. Na noc, przez kilka dni, zawsze wracaliśmy do babci. Rosjanie jakby się wyciszyli. Byli chyba zajęci plądrowaniem śródmieścia. Pewnego ranka, kiedy przyszliśmy kolejny raz do naszego domu, zastaliśmy w pokojach obcych ludzi. Byli to mieszkańcy śródmieścia, wygnani stamtąd przez Rosjan. My łudziliśmy się jeszcze wtedy, że – jako zamieszkałych na obrzeżach miasta – pozwolą nam pozostać. Jednak już następnego dnia kazano nam się wynosić i to: „bystro”, „bystro”.

Mama wrzuciła do wózka jakieś rzeczy dla brata, ja dostałem do plecaka herbatki i sucharki. Z trudem upakowałem swój podręcznik. Babcia z ciocią stały już z załadowanym małym wózkiem ręcznym, do którego była przywiązana koza z koźlęciem. Tak „wyposażeni” włączyliśmy się do długiej kolumny idącej w kierunku Grzegorzowic.

Parę dni przed ewakuacją pochowaliśmy dziadka. Babcia nie chciała go pogrzebać w ogródku, jak wielu ludzi wówczas czyniło. Zwłoki żołnierzy niemieckich ludność cywilna zakopywała w lejach po bombach. Niektórzy ściągali z ich szyi znaczki identyfikacyjne. Kilka lat po wojnie informowali potem o miejscu spoczynku rodziny poległych. Dwa takie groby znajdowały się, do 1946 r., na chodniku przy ul. Kozielskiej.

Wracają do pochówku dziadka. Wieźliśmy go na wózku ręcznym przedłużonym prowizorycznie dwoma deskami, po to, by nogi nie ciągnęły się po ziemi. Stałem przy dyszlu ze starszym o rok synem sąsiadki. Babcia pchała. Mama i ciocia bały się wyjść. Babcia chodziła ubrana „po wiejsku”. Twarz sobie oczerniła i wyglądała na bardzo starą. Po drodze, Rosjanie, widząc na wózku starego człowieka, nas pozostawiali w spokoju. Babcia opowiadała im, że zmarł na serce. Wykopany przez nas grób był wprawdzie płytki, ale za to na cmentarzu.

Ewakuację pamiętam dość dokładnie. Były zimne wówczas pierwsze dni kwietnia. Kiedy wychodziliśmy jeszcze nie padało. Na górce przed Miedonią przez kolumnę przebiegł szmer. Jak na komendę wszyscy się odwrócili. Miasto płonęło. Najpierw śródmieście, potem ogień przesuwał się promieniście coraz dalej. Spłonął też i nasz dom. Zostaliśmy wyzwoleni. Dosłownie z wszystkiego. Zostało nam to, co mieliśmy na sobie.

Kolumna ruszyła dalej. Noc dopadła nas w Brzeźnicy. Ludzie rozsiedli się na łąkach. Trochę padało. Łuna nad Raciborzem była stąd dobrze widoczna.

Mama znalazła dla nas miejsce w jakimś domu. Wiem, że spałem – cały czas kucając – w szafie obok innych dzieci. Wśród nas wtulona siedziała moja mama. Z łąki dochodziły krzyki: „Hilfe, Rettung” („na pomoc”, „na ratunek”). Podczas marszu Rosjanie nikogo nie napastowali. Teraz znów sobie folgowali.

Na wygnaniu

W Grzegorzowicach wszystkie domy były już zajęte. Ruszyliśmy dalej do Sławikowa. Znaleźliśmy miejsce w jednym z domów. Było nas tam chyba z dziesięć rodzin, niektóre całkiem obce. Starsi chłopcy zabili okna deskami. Nie wiadomo skąd przynieśli słomę. Wszystkie meble wynieśli, bo potrzebne było miejsce do spania. Tylko podczas snu przebywaliśmy w tym domu.

Dzieci szybko nawiązały przyjaźnie. Była nas dużo. Chodziliśmy na pola, gdzie w ziemi były jeszcze kartofle nie wykopane podczas jesiennych wykopek. Dalej od wioski były też bunkry. Tu przez dwa miesiące przebiegała linia frontu. W niektórych bunkrach znajdywaliśmy jeszcze jakieś konserwy. Starsi bali się daleko wyjść. Dzieci z tą nową sytuację szybko się oswoiły. Nasze mamy zgodnie stwierdzały, że ich żywimy. W Sławikowie byliśmy jakieś dwa tygodnie. Tylko raz „odwiedzili” nas Rosjanie. Mamy szybko uciekły. Przegoniła ich jedna stara, garbata kobieta. Przedtem jednak zabili naszą kozę – żywicielkę małych dzieci.

Powrót

Do domu wróciliśmy w ciągu jednego dnia. Na górce za wioską widzieliśmy całą panoramę miasta. Widać było jasność przeświecającą przez okna wypalonych domów. Wieża kościoła na Starej Wsi była podziurawiona. Kościół farny nie miał wieży. Idąc mijaliśmy wypalone domy. Jakaś kobieta krzyknęła do mamy: „Johanna, tyś też jest wygorano” (twój dom też jest spalony).

Dom babci stał. Biegliśmy do naszego. Właściwie był to dom dziadków od strony ojca. Dziadkowie wrócili dzień wcześniej. Opowiadali, iż byli już wcześniej w Raciborzu. Dom stał cały. Rosjanie jednakże nie pozwolili im pozostać. Teraz – kątem – mieszkają u sąsiadów. My z płaczem wróciliśmy do babci.

Spalenie Raciborza nie było wybrykiem żołnierskim. Było to planowanie socjalistyczne. Wypalone zostały głównie domy piętrowe. Nienaruszone pozostawiono te typu wiejskiego. Urządzenia fabryczne, które było ciężko zdemontować najzwyczajniej niszczono. Ciężkie suwnice zrzucano za jezdni.

Nie wszyscy mieszkańcy opuścili swe domostwa. Pozostali starcy i niedołężni. Wśród nich była siostra babci. Rosjanie wprawdzie zakazali im wychodzić z piwnic, ale ciekawość kobieca jednak zwyciężała. Widziały Rosjan idących z miotaczami ognia. Kukuruźniki zrzucały bomby zapalające.

Kiedy po latach, będąc już w szkole zawodowej, zapytałem na lekcji historii, dlaczego Związek Radziecki dokonywał na ziemiach już wcześniej przyznanych Polsce takich ogromnych zniszczeń, nauczycielka bardzo się zmieszała. Mówiła coś o masach żołnierskich, które mściły się za swoje krzywdy oraz, że był to Werwolf przebrany w mundury Armii Czerwonej. Nazajutrz podszedł do mnie nauczyciel fizyki rodem z Brzezia i powiedział: „chłopcze jesteś na tyle bystry, aby nie zadawać głupich pytań. Napytasz nam i sobie biedy”. Taki głupi nie byłem, ale, jak to u młodego, była i we mnie pewna przekora.

To strasznie być z wypalonego miasta. Nie masz dachu nad głową, żadnego sprzętu, ani łaty do cerowania.

Henryk Swoboda, cdn

Opublikowane przez
WAW
Dołącz do dyskusji

WAW

Wydawca, redaktor naczelny - zapraszam do kontaktu autorów oraz czytelników pod adresem mailowym ziemia.raciborska@gmail.com