KP – Zabełków, urodzony w 1932 roku
W 1939 roku Odra była rzeką graniczną pomiędzy Polską i Niemcami. I tak na przykład miejscowość Olza znajdowała się już po stronie polskiej. W tymże 1939 roku, we wrześniu, tu w okolicach Zabełkowa Niemcy mieli miejsce koncentracji swych wojsk. Pierwszego dnia wojny, rankiem ruszyli w kierunku polskiej Olzy, a potem już dalej na Górny Śląsk. Z tego co wiem, także w Krzyżanowicach stacjonowały jakieś niemieckie wojska, które następnie ruszyły mostem na Odrze na Buków i dalej, już na Polskę.
Oczywiście sama wojna tak dotknęła mieszkańców naszej gminy, iż do 1945 roku powołano praktycznie większość spośród mężczyzn zdolnych do władania bronią na front. W przedostatnim roku wojny pod broń zaczęto powoływać nawet siedemnastolatków. Ci przede wszystkim szli do obrony przeciwlotniczej. Niektórych spośród tych najmłodszych, także tych, którzy pochodzili z Zabełkowa odesłano do Kędzierzyna, gdzie służyli w obronie przeciwlotniczej przy zakładach chemicznych, bombardowanych przez alianckie lotnictwo. Czasem, nawet ci nastolatkowi, szczególnie w ostatnich miesiącach wojny trafiali do oddziałów typowo frontowych. Znam takie przypadki także z naszej wioski. Niektóre rodziny dotknęły prawdziwe wojenne tragedie. W jednej, także mieszkającej w naszej wiosce, zginął ojciec i jego czterech synów! Każdy z nich gdzie indziej jest pochowany… .
Z końcem 1944 roku, gdy na nasze tereny wielkimi krokami do przedwojennej granicy polsko-niemieckiej zbliżali się Rosjanie, stopniowo gromadziło się tu coraz więcej oddziałów wojskowych, które miały bronić naturalnej przeszkody, jaką była Odra. Rosjanie przyszli od strony Olzy. Ja sam pierwszego Rosjanina zobaczyłem na drodze w Zabełkowie dopiero 1 maja. Niemcy bardzo mocno się bronili na szosie i polach patrząc w kierunku na Racibórz. Silny punkt oporu mieli w Nowym Dworze, które także jest częścią Zabełkowa. Walki toczyły się już od początku kwietnia. Domy, które znajdowały się na skraju wioski, koło kościoła przechodziły i chyba z pięć razy z rąk do rąk. Gdy w końcu Rosjanie opanowali te kilka domów, wyrzucili ich mieszkańców, zapewne, aby im nie przeszkadzali im w dalszych działaniach. Odesłali tych ludzi do Krzyżanowic, które już opanowali, do Bukowa i Lubomi. Całą wioskę udało się opanować wojskom radzieckim dopiero 1 maja. W noc poprzedzającą początek maja wojsko niemieckie po cichu i całkowicie wycofało się do Czech, do Szilerzowic. Tam w pałacu w Szilerzowicach mieli oni swój sztab. Potem podobno poszli w kierunku na Brno, gdyż od strony Opawy i Ostrawy już zaciskali pierścień okrążenia Rosjanie.
Jakiegoś większego bombardowania na wioskę nie było. Naloty nasiliły się dopiero w kwietniu, gdy Rosjanie koncentrowali swe siły na drugim brzegu Odry. Tego wspomnianego przez mnie pierwszego maja nie padł ani jeden strzał.
Jeśli chodzi o ewakuację mieszkańców to więcej przykładowo było tych ewakuowanych w Chałupkach, niż w Zabełkowie. W Chałupkach było więcej urzędników państwowych, napływowych i przybyłych z innych części Niemiec, także nauczycieli, i oni wszyscy jak najszybciej opuszczali wioskę. Chałupki były niemalże całe ewakuowane. Ci, którzy decydowali się na wyjazd udawali się do Bawarii w Niemczech. Jechali oni przez Pragę, Pilzno, Drezno aż do Bawarii. W tym czasie Drezno zostało poddane ciężkim nalotom dywanowym przez lotnictwo amerykańskie. Ja wiem na pewno o jednej rodzinie z Zabełkowa, która wówczas w Dreźnie cała zginęła podczas tych nalotów. Moja rodzina pozostała na miejscu. W samym kwietniu było już na wyjazd za późno. Niemcy nie przymuszali jakoś fizycznie do wyjazd, ale prawie że dziennie chodzili od domu do domu i namawiali do wyjazdu.
Rosjanie stacjonowali w Zabełkowie, licząc od maja, około trzech miesięcy. Dokładnie nie pamiętam, kiedy Polacy przejęli tu władzę. Pamiętam, że u naszych sąsiadów była komendantura rosyjska. Ten komendant, Rosjanin, mówił: „dopóki ja tu jestem, to wam się nie straci ani jedna krowa, ani jeden koń”. I rzeczywiście – póki oni tu byli, we wsi panował spokój i porządek. Z chwilą, jak oni stąd odeszli, wtedy dopiero zaczęły się grabieże i rozmaite złodziejstwo. W moim rodzinnym domu zostało zakwaterowanych trzech żołnierzy z owej komendantury. I co warte podkreślenia zachowywali się dość przyzwoicie. Komendanta tego posterunku wspominam bardzo dobrze. On nie pozwolił tutaj swoim podkomendnym nic ukraść. I tu w Zabełkowie rzeczywiście nie kradli, ale gdy mieli okazję, to nie wahali się coś tam sobie na boku ukraść, jeśli nie u nas, to gdzie indziej. Jednego razu jeden z tych Rosjan przyniósł mi rower i spytał, czy umiem na nim jeździć, a jestem pewny, że raczej go nigdzie nie kupił! Tym bardziej mogę tak mniemać, że wszedł w jego posiadanie w jakiś nielegalny sposób, że przyniósł go późnym wieczorem. Krzywdy żadnej ci Rosjanie za ten czas, który tu przebywali, na pewno nam nie zrobili. Potem Rosjanie odeszli, to Polacy mi ukradli ten rower… . Podjechali ciężarówką, i załadowali go na pakę. I tyle go widziałem.
Jeszcze zanim nastała ta rosyjska komendantura na Zabełków zaczęli napadać Polacy z drugiej strony Odry: z Lubomi, Syryni, Gorzyc, Rogowa i Olzy. Dla nich byliśmy Niemcami, już chociażby ze względu, iż mało kto tutaj umiał po Polsku. U nas mówiono głównie po niemiecku oraz po śląsku, gwarą. Do dziś starsi olzanie mówią o nas, że „idą do Niemiec”, choć nie ma to już współcześnie jakiegoś złośliwego podtekstu. My zresztą, tu w Zabełkowie mówimy na nich, że „idziemy do Polski”. Teraz to już nikogo nie razi, nie oburza. Na marginesie dodam, iż w okresie międzywojennym na zwolenników polskości mówiono „polski król”. Ja sam z takim określeniem spotkałem się na terenie Zabełkowa, Roszkowa i Rudyszwałdu. Podczas plebiscytów propaganda propolska głosiła hasła, że gdy tu nastanie Polska, to tym bogatszym – choć tutaj jakiś wielkich bogaczy nie było, może po prostu niektórzy byli bardziej gospodarni od innych – tym Niemcom, odbierze się im ich majątki i da się je tym, którzy będą głosować za Polską. Jednym słowem ta propaganda Korfantego próbowała zantagonizować tę lokalną społeczność. Dlatego na tych, którzy tak agitowali za Polska mówiliśmy także „korfanciorze”.
Tu trzeba podkreślić, że w wiosce nie było prześladowania tych, którzy głosowali wcześniej, podczas plebiscytów za Polską. Mało tego, przy szkole odbywały się nawet dla chętnych lekcje języka polskiego. Nawet w kościele jedna msza w niedziele była po niemiecku, jedna po polsku. Ja sam jako dziecko chodziłam na mszę w języku niemieckim, raz w języku polskim. Nie przywiązywałem wagi do tego, w jakim języku była msza. Zresztą wiadomo, że sama msza był odprawiana w języku łacińskim, tylko lekcje i kazania były czytane w danym języku narodowym. Dopiero w 1939 roku zabroniono tych praktyk.
Ale wracając do tych złodziejskich wypraw sąsiadów za Odry. Przychodzili tutaj na regularny szaber. Mało tego, zadawali sobie nawet trud, by płynąć do nas łódką, gdyż wszystkie mosty były wtedy jeszcze pozrywane. Wielu z nich było poubieranych w ciemnogranatowe mundury. Mówili potem ludzie, że to była ta dawna „granatowa policja”. O niektórych mówiono nawet, że podczas okupacji wysługiwali się Niemcom. Wszystko to miało miejsce jeszcze w 1945 roku. Ktoś wpadł na pomysł, by obrońców szukać w… czeskim wojsku z Szilerzowic! Polskiego wojska było tu wtedy jak na lekarstwo. I tak Czesi bronili nas przed złodziejskimi sąsiadami z drugiej strony Odry! Raz przyjechali tu nawet z trzema czołgami. Czesi na pewno tutaj interweniowali trzy razy – tego jestem pewny; a być może nawet więcej. Raz gdy ci czescy wojacy połapali tych szabrowników, pozrywali im z ich mundurów pagony, zerwali im też biało-czerwone opaski. Wszystko to na oczach całej wsi. Z tym, że to, co nam ci polscy rabusie pokradli, to już czescy obrońcy nam nie zwrócili! Oni to sobie z kolei pozbierali nasze radia, słoninę… . Załadowali to wszystko do swoich czołgów i wrócili do siebie. Tak to było z tymi Czechami.
Niedługo potem Czesi bardzo rozwinęli propagandę, by przyłączyć te tereny do Czech. Na pewno bardzo chcieli Zabełków i Chałupki. Według tego Roszków miał być po polskiej stronie, a miejscowości na południe od Roszkowa, już miały przypaść Czechosłowacji. Jak wyglądała ta propaganda proczeska? Otóż chodził po wiosce taki „ordynans” i nawoływał, by wieszać czeskie flagi. I rzeczywiście na kilku domach ludzie powiesili czeskie trójkolorowe flagi zrobione z papieru. Większość mieszkańców optowała wtedy za przyłączeniem do państwa Czechosłowackiego, już chociażby ze względu na to, iż mieliśmy bardzo przykre doświadczenia z Polakami. I to właśnie Czesi okazali się na ten czas naszymi jedynymi obrońcami. Wierzyliśmy, że w Czechosłowacji nam będzie lepiej. Tą obroną przed Polakami z drugiej strony Odry zaskarbili sobie naszą bardzo wielką wdzięczność. Ostatecznie jednak wszystkie te zamysły nie zostały uwieńczone sukcesem, pomimo niewątpliwego entuzjazmu zabełkowian.
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że po 1918 roku, gdy Czechosłowacja odzyskała niepodległość, w obawie przed niemieckim separatyzmem wyrzucili oni ze swych domów tych spośród mieszkańców przygranicznych miejscowości, którzy w oczach Czechów byli zbyt przesiąknięci Niemczyzną, by stać się wiernymi obywatelami państwa czechosłowackiego. Pośród tych, którzy byli zmuszeni opuścić swe strony rodzinne byli między innymi mieszkańcy Piszcza, Haci i Darkowic. Część z nich przybyła na jakiś czas do Zabełkowa, niektórzy nawet tu pozostali. Ta akcja szczególnie się nasiliła w latach 30-tych, gdy sytuacje międzynarodowa oraz bardziej się zaostrzała i Czesi przystąpili do rozbudowy swych nadgranicznych fortyfikacji obronnych. Władze czeskie tłumaczyły te wysiedlenia obawą przed szpiegostwem i sabotażem. Od naocznych świadków, m.in. od człowieka, który potem zamieszkał w Zabełkowie wiem, jak wyglądało „preludium” do tego wysiedlenia. Otóż Czesi przeprowadzili wśród ludności ankietę, czy chcą być Czechami, czy chcą być Niemcami. Ci, którzy wybrali tę druga opcję musieli opuścić swe domy i wyjechać. Tą ankietę przeprowadzono w 1921 roku. Ja wiem, że tu w Zabełkowie zamieszkały cztery rodziny wygnane wówczas z Czechosłowacji. Jak już wspominałem Czesi drugą taką akcje wysiedleńczą przeprowadzili w latach 30-tych. Cała ta sprawa o tyle wiąże się z wydarzeniami roku 1945, że nawet te spośród rodzin, które musiały te kilkanaście lat wcześniej opuścić Czechosłowację, także one opowiadały się za przyłączeniem do naszych południowych sąsiadów.
Początkowo też dosyć dużo zamieszkało u nas repatriantów. Część z nich to byli tzw. zabużanie. Kiedy dokładnie przyszli trudno już po tylu latach dokładnie powiedzieć. Na pewno jeszcze przed ich przybyciem pola już były obsiane. Żeby uściślić – zaczęli tu się osiedlać w okolicach żniw. To mi o tyle utkwiło w pamięci, iż nas tutaj bardzo zdziwiło, jak oni żniwowali. Przykładowo – nikt z tych repatriantów nie znał kosy! Nie umieli także posługiwać się innymi narzędziami rolniczymi, czy to kosami, czy jakimiś młockarniami pozostawionymi przez poprzednich gospodarzy. Okazało się, że oni takich – dla nich często na początku skomplikowanych narzędzi – nie znali! Dopiero od nas uczyli się, jak rżnąć kosami. Pracowali tylko sierpem. Zupełnie inaczej niż my stawiali też zerżnięte zboże. Większość tych repatriantów mieszkała w Chałupkach, na terenie dawnego folwarku. Ci którzy zamieszkali w Zabełkowie zajęli domy, których właściciele zostali wysiedleni. Ci wspomniani repatrianci byli najpierw we dworze w Chałupkach, a potem ich rozsyłali do innych miejscowości.
Pierwsze spotkanie, nas tu miejscowych i tych repatriantów też niestety nie można zaliczyć do najszczęśliwszych. Przyjechali tutaj wozami od strony Raciborza. Wszyscy oni na początek zdążali do Chałupek. Tutaj, niedaleko straży pożarnej mieli krótki przystanek. Matka posłała mnie do nich z dzbankiem mleka i chlebem. Na drugi dzień rano okazało się, że już nas okradziono. Zabrano nam wóz, a to wtedy było niemal jakby dziś ktoś zagarnął samochód. Podejrzenie padło oczywiście na tych przybyszów ze wschodniej Polski, choć może trudno to dziś rozstrzygnąć z całkowitą pewnością, kto nam go skradł.
Jeden z tych przybyszów, który zamieszkał w Chałupkach, powiedział mi potem, że jak oni wyruszali na te tzw. Ziemie Odzyskane, to im mówiono, że każdy z nich dostanie duże gospodarstwo i pięć Ślązaków, którzy będą na nich pracować! A oni mieli tylko zarządzać. Na szczęście dla nas tak się oczywiście nie stało. Ale ogólnie większość z nich z czasem bardzo zżyła się w naszą lokalną społeczność i żyliśmy, i żyjemy wszyscy razem w zgodzie.
To wysiedlanie miejscowych odbywało się w następujący sposób: był tutaj zaraz po wojnie sołtysem rodowity zabełkowianin. Podczas wojny nie był nawet przy wojsku, gdyż pracował na kopalni, jako jakiś fachowiec. On to bardzo wysługiwał się nowej, ludowej władzy polskiej, i odgrażał się naokoło: „ja was wszystkich na Sybir każę wywieść”. On też przyczynił się do tego, że niektórych jako Niemców wysiedlono. Tego sołtysa zresztą sami sobie wybraliśmy. Gdy jeszcze była w wiosce rosyjska komendantura, jej dowódca zebrał wszystkich mieszkańców i powiedział: „wybierzcie sobie sołtysa”; według stalinowskiej metody: władze przejmuje lud. Długo na szczęście nami nie porządził, dość szybko zmarł.
Do tych rodzin, które zostały przymuszone do wywózki, najczęściej nocą podjeżdżało wojsko i ładowało na ciężarówki. Wzdłuż torów kolejowych organizowano tymczasowe obozy oczekujących na wysiedlenie. Ale w końcu wszyscy wrócili do swych domów. Polska administracja nie umiała do końca zorganizować to wysiedlenie. Okazało się, że tor kolejowy między Raciborzem a Kędzierzynem był rozbity. I to uratowało nas wszystkich, gdyż my wszyscy mieliśmy być wysiedleni, najpierw ci najbogatsi gospodarze, potem cała reszta.
Matka posyłała mnie do naszych sąsiadów, którzy byli zebrani w gospodzie i czekali na wywiezienia. Nosiłem im mleko, trochę chleba, tyle, ile sami wtedy mieliśmy. Ta gospoda mieściła się naprzeciw obecnej stacji benzynowej w Chałupkach. Ostatecznie jednak wszyscy oni powrócili do swoich domów. Dla porównania powiem, że w głubczyckiem wywieziono wszystkich, u nas ostatecznie niemal nikogo, chyba, że ktoś chciał sam wyjechać. Nas przed przymusowym przesiedleniem uratowała niesprawna, zdewastowana linia kolejowa!
Co się tyczy szkód wojennych w Zabełkowie: zniszczeniu uległy dom nauczyciela, szkoła, kościół. Najbardziej chyba zdewastowana została właśnie świątynia. Otóż w Rogowie, po drugiej stronie Odry, na wieży tamtejszego kościoła Rosjanie mieli punkt obserwacyjny. Z kolei na wieży naszego, zabełkowskiego kościoła siedział obserwator niemiecki. Wojska rosyjskie ostrzeliwały wieżę naszego kościoła, Niemcy zaś próbowali się wstrzelić w świątynie na której siedział żołnierz rosyjski, po drugiej stronie Odry. Okazało się, co niestety, że artyleria ruska miała lepszego celowniczego… Domy mieszkańców w znakomitej większości pozostały raczej nietknięte i nadawały się do zamieszkania. Wyjątkiem były stodoły, bo nie wiedzieć czemu, duża ich część została popalona. Co na pewno, to praktycznie nie było rodziny, której domostwo nie zostałoby w mniejszy czy większy – a przeważnie w większym stopniu – rozkradzione i obrabowane. O ile radzieccy żołnierze frontowi nie mieli raczej czasu na grabieże i gwałty, to już za nimi sunęła druga, potężna „armia maruderów” i cwaniaków, którzy także walczyli – ale z cywilami i ich dobytkiem.
W kilkadziesiąt lat po wojnie zupełnie przypadkowo udało mi się nawiązać kontakt z weteranem rosyjskim, który uczestniczył w walkach na terenie Zabełkowa. Tutaj też, między Nowym Dworem i Zabełkowem został ranny. Rany okazały się na tyle poważne, iż wojna skończyła się dla niego właśnie tu w Zabełkowie. Jego towarzysze zanieśli go do Odry i tam był leczony, ale na front już nie zdołał wrócić przed końcem wojny. Udało mi się nawiązać z nim kontakt listowy. Początkowo pisał do gminy, ale jako, że osobiście pamiętam wydarzenia czasu wojny, te listy przekazano mnie i tak się z owym żołnierzem skontaktowałam. Pisał w nich, że chciałby tu przyjechać. Ostatecznie jednak mój rosyjski korespondent nie przyjechał i nie zrealizował swego zamiaru. Trudno mi niestety powiedzieć, dlaczego całe przedsięwzięcie ostatecznie nie wypaliło. Co ciekawe w swych listach – i to po tylu latach – bardzo dokładnie odtworzył topografię okolic i miejsca, gdzie sam został ranny. Dziś bardzo żałuję, iż nie doszło do tego spotkania. Wspominałem już wcześniej, że sam pierwszego Rosjanina spotkałem pierwszego maja, w dniu w którym wkroczyli oni do Zabełkowa. O mały włos i to spotkanie skończyłoby się dla mnie tragicznie. Otóż do tego idącego Rosjanina ktoś strzelił, a ja nieszczęśliwie w tym samym momencie wybiegłem na niego zza rogu domu. Błyskawicznie przystawił mi bagnet do brzucha! Na szczęście skończyło się na potężnym strachu.
Po wojnie wiele osób chodziło przez tzw. „zieloną” granicę, nielegalnie, dorobić sobie, albo też po prostu na szmugiel do Czechów. Najbliżej stąd mieliśmy do Szilerzowic. Co na pewno, to stamtąd brano duże ilości butów, a tam nosiło się żywność, szczególnie naszą słoninę, która była tam bardzo chodliwa. Te buty to się dosłownie workami nosiło do Polski! Szczególnie poszukiwane były buty robocze, skórzane, na grubej podeszwie, tak zwanym traktorze.
Rok 1945 był bardzo urodzajny. Takiego urodzaju nie było od lat! Tak jak gdyby Pan Bóg chciał wynagrodzić te wojenne zniszczenia i biedę. Dlatego też mogliśmy sobie pozwolić, by z Czechami handlować naszą żywnością, tym bardziej, że tam bardzo szybko wprowadzono system kartkowy, czego jeszcze u nas wtedy nie było. Te kartki oczywiście zaowocowały niedoborem żywności tam w Czechach.
U nas, szczególnie Ci starsi mieszkańcy wierzyli, że te tereny tylko na dwadzieścia lat idą do Polski, a potem miały one z powrotem wrócić do Niemiec. Mój dziadek mówił, że takie wiadomości słyszał w jakiejś audycji radiowej w języku niemieckim, jeszcze po spotkaniu zwycięzców w Poczdamie. Długo jeszcze potem mówił, żebyśmy wytrzymali a na pewno jeszcze będziemy w granicach państwa niemieckiego. Ale z biegiem lat ta wiara słabła i trzeba się było przystosować do nowej rzeczywistości… .
Opracowanie Krzysztof Stopa (ob. Langer), fragment książki WOJNA – POKÓJ – LUDZIE Karty wspólnej przygranicznej historii 1945. Materiały do edukacji regionalnej/ VÁLKA – MÍR – LIDÉ Listy společné příhraniční historie 1945. Materiály k regionálnímu vzdělávání, wydanej w 2007 r. nakładem wyd. WAW, publikowanej we fragmentach za zgodą autora oraz Gminy Krzyżanowice.
fot. arch. parafii Rudyszwałd