Rosjanie wkroczyli do Bieńkowic dokładnie 1 kwietnia 1945 roku, w Niedzielę Wielkanocną. Rosjan spodziewano się od strony Raciborza, Sudoła i od tamtej też strony wykopano większość okopów i porobiono zasieki, które miały utrudnić im wkroczenie do wioski. Jednakże, co zaskoczyło wszystkich, wojska radzieckie weszły do Bieńkowic od strony Wojnowic. Wiem, że Rosjanie już w lutym byli w Łubowicach. Tak więc całe dwa miesiące zajął im „przemarsz” z Łubowic, przez Racibórz, do obrzeży Bieńkowic. Potem okazało się, że zajęło im to aż tyle czasu, gdyż stopniowo otaczali oni Opawę i Ostrawę, tak więc robili taki łuk. Posługując się terminologią wojskową, powiedzielibyśmy, że brali te miejscowości „w kocioł”. Wszystko w tym celu, aby bez większych zniszczeń zająć czechosłowacki przemysł.
Niemieckie wojsko nakłaniało wcześniej, jeszcze w marcu, aby ludność z tych terenów opuszczała swe domy i szukała schronienia, byle dalej stąd. I rzeczywiście niektóre rodziny zdecydowały się na wyjazd. Podstawiono wojskowe ciężarówki, które odwoziły chętnych na dworzec, do Studziennej. Taki tymczasowy dworzec kolejowy był zrobiony na bocznicy kolejowej w Studziennej. W ten czas pociągi z samego Raciborza już nie kursowały. Ewakuujący udawali się aż do Bawarii. Takie transporty miały miejsce jeszcze w marcu, czyli na krótko przed wkroczeniem Rosjan do Raciborza. Inni udawali się niedaleko, do Czechosłowacji, własnymi wozami, z całym dobytkiem, jaki udało im się nań naładować. I te rodziny najszybciej też wróciły z powrotem do Bieńkowic. Z kolei ci, którzy udali się aż do Bawarii, wracali już w rok, góra dwa po zakończeniu wojny. Niewielu zdecydowało się już nie wracać. Każdy, pomimo niepewności jutra i tego, co przyniesie nowe, tęsknił za domem rodzinnym.
Wioska była bardzo zniszczona, domy popalone, a z inwentarza żywego, żeby tak najbardziej obrazowo to przedstawić, to nawet mało gdzie się żywy kot zachował! Tu front na kilka tygodni zatrzymał się na Cynie. Zaraz, jak tylko na początku kwietnia Rosjanie wkroczyli do Bieńkowic, nakazali nam się stąd wynosić. Wszystkich mieszkańców stąd wygonili i z Bieńkowic zrobili sobie punkt wypadowy do dalszych walk o Tworków i dalej na Krzyżanowice. Większość z nas udała się na drugą stronię Odry, tam już Rosjanie od dawna byli i żadne walki po tamtej stronie już się nie toczyły. W samych Bieńkowicach walki trwały jeden dzień. Wcześniej sam atak poprzedziły bardzo intensywne naloty i ostrzał artyleryjski. Żołnierze niemieccy krótki opór stawiali w tych okopach wykopanych wcześniej na obrzeżach wioski, a gdy zostali z nich wyparci, to walki praktycznie ustały i Rosjanie wkraczając do Bieńkowic nie napotkali już większego oporu. Ale później Niemcy przeprowadzili kontratak i Rosjanie musieli się na krótko wycofać. Ale to była tylko taka jednorazowa akcja. Później Rosjanie już nie mieli żadnych z ostatecznym złamaniem oporu niemieckiego.
Jedną z tragiczniejszych rzeczy, jaka mi utkwiła w pamięci, a która miała miejsce zaraz po wkroczeniu Rosjan, to mord, jakiego się oni dopuścili na grupie robotników polskich, którzy wtedy przebywali w wiosce. Jeden z ruskich dowódców ich wylegitymował, a krótko potem zostali oni rozstrzelani na posesji naszego sąsiada. Z jakiej przyczyny, tego już nie wiem. Co się tyczy tych robotników, to oni tu źle we wiosce nie mieli, przeważnie byli dobrze taktowni. Jeden z nich nawet do dziś do mnie od czasu do czasu pisze. Teraz on mieszka aż przy granicy polsko-ukraińskiej. Ci robotnicy byli dla nas w ten czas wojenny dużą pomocą. Wiadomo, że mężczyźni niemalże co do jednego byli w wojsku, na miejscu pozostali tylko kobiety, starcy i dzieci, więc każda para rąk była nieocenioną pomocą.
Podczas walk bardzo ucierpiał nasz kościół. Na wieży tego kościoła punkt obserwacyjny zrobił sobie rosyjski żołnierz. Z tego też powodu świątynia została ostrzelana przez Niemców, duża jej część spłonęła i całe sklepienie runęło.
Porównując z nami, to Tworków i Krzyżanowice niewątpliwie były o wiele bardziej zniszczone. W tych dwóch miejscowościach toczyły się naprawdę ciężkie walki i tam niemiecki opór był naprawdę silny. Z kolei Bolesław praktycznie rzecz biorąc ominęły zniszczenia i bombardowania. Gdy tam wkroczyli Rosjanie, niemieckiego wojska już tam w ogóle nie było.
Co nie udało się Niemcom, czyli nakłonić mieszkańców do opuszczenia wioski, to siłą dokonali Rosjanie wyrzucając wszystkich, bez żadnego proszenia, tylko prawem wojennego nakazu. Wszyscy mieliśmy iść „za front”. Moja rodzina najpierw udała się do Studziennej. Tam spędziliśmy dwa dni. Potem Rosjanie wszystkich i tych ze Studziennej, i nas wygnali dalej. Ruszyliśmy do Starej Wsi, dzielnicy Raciborza. Tam byliśmy tylko jedną noc. Ostatecznie moja rodzina zawędrowała aż do Łubowic, za Raciborzem i tam byliśmy cały miesiąc. Po drodze okradziono nas ze wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość. Ci szabrownicy to już w znakomitej większości byli Polacy, jakieś złodziejaszki, nie Rosjanie! Tam na miejscu w Łubowicach opiekę miał nad nami ruski komendant, który miał nas bronić przed złodziejstwem i rabunkami. Ci Polacy, którzy nas po drodze grabili, to często byli robotnicy przymusowi, którzy pracowali na gospodarstwach u okolicznych gospodarzy. Gdy na nasze tereny nadciągnęła wojna, cześć z nich wróciła do swoich domów, niektórzy zaś łączyli się w bandy i uprawiali złodziejski proceder. Do Bieńkowic wróciliśmy po miesiącu, na początku maja.
W wiosce nie było żadnego bydła, żadnego inwentarza żywego. Wszystko zostało albo uprowadzone przez Rosjan, albo przez nich zjedzone na miejscu. Pierwsze konie jakie były we wiosce, to od tych dopiero gospodarzy, którzy wrócili z Czech, gdzie się wcześniej skryli. Dzięki tym koniom można było w ogóle zrobić żniwa w 1945 roku. W kwietniu, gdy Rosjanie wyrzucili mieszkańców i sami tu byli, wtedy mieli dużo czasu by nas ograbić z tego, co nie zdołaliśmy zabrać ze sobą. Przykładowo mogę powiedzieć, że nie ostała się żadna maszyna do szycia. „Zniknęły” też wszystkie rowery.
Gdy wróciliśmy już w końcu do domu, okazało się, że rozgościło się w nim dwóch Rosjan. Jeden z nich powiedział łamaną niemczyzna, że był kiedyś nauczycielem na Kaukazie. Spytał mnie nawet, czy wiem, gdzie jest Kaukaz. Odpowiedziałem mu, że między Morzem Czarnym a Kaspijskim. Widać było, że był zadowolony z mojej odpowiedzi. Ten drugi Rosjanin spytał nas, mnie i brata, kim my jesteśmy, „German albo Polak”. Mówię mu, że Polak. A on mnie dalej wypytuje, o jakiej szkoły chodziłem. Mówię mu, że do niemieckiej. „Haraszo” usłyszałem. Z tego by wynikało, że ci Rosjanie nie lubili za bardzo Polaków.
Tu po wioskach byli także robotnicy sprowadzeni z Rosji. Wojsko ruskie gdy zajęło Bieńkowice, zagarnęło ich do siebie i wszystkich zabrali ze sobą. Co z nimi zrobili, tego niestety nie wiem. Dwóch tylko zastrzelili na miejscu, ale za co, tego już nie wiem.
Po wojnie, może tak ze dwa lata, tu w Bieńkowicach mieszkał ruski komendant. Miał tu pod sobą kilku żołnierzy, ale potem był już tu sam. On nas tu bronił przed grabieżą i napadami. W kwietniu 1945 roku Rosjanie robili tu co chcieli. Samowola nie do opisania. Jednakże po tym miesiącu to się definitywnie zmieniło i zapanowała dyscyplina, i porządek. Najbardziej byliśmy tu zagrożeni przez rozmaite bandy. Ich członkami byli bardzo często ci nasi dawni robotnicy z Polski. Porobili sobie opaski, napisali na nich „milicja”, pozbierali broń i szabrowali. Sami sobie w ten czas byli prawem. Na nas mówili, że my jesteśmy Niemcy. Oczywiście nie można powiedzieć, żeby wszyscy się tak zachowywali, ale niestety te najgorsze przypadki potem rzutowały na sposób patrzenia na ogół. Ten rosyjski komendant próbował nas bronić przed tymi szabrownikami.
Wracających z frontu mężczyzn aresztowano. Przetrzymywano ich w piwnicy jednego z domów, z którego zrobili sobie taki tymczasowy areszt. Mój ojciec, który także w ten czas wrócił w wojska, musiał się ukrywać w obawie przed aresztowaniem. Ojciec ukrywał się u rodziny w Bojanowie i w Janowicach [dziś Cyprzanów]. Potem zaś udał się do Zawady, niewielkiej woski za Piszczem. Tam mieszkał u znajomej czeskiej rodziny. Gospodarza u którego się schronił znał jeszcze z czasów I wojny światowej, kiedy to razem byli we wojsku niemieckim. Ja do ojca często chodziłem przez „zieloną granicę”, nielegalnie, najczęściej między Bolesławiem a Borucinem.
Tu we wiosce już po wojnie bardzo skrupulatnie wojsko kontrolowało każdą osobę. Tu w strefie nadgranicznej te kontrole były szczególnie uciążliwe. Przed wjazdem do Bieńkowic stała zapora i wojsko każdego sprawdzało, kto chciał wjechać do wioski. Nawet żeby ktoś z Raciborza czy Sudoła chciał do nas choć na jeden dzień przyjechać, to już musiał mieć specjalną przepustkę, zezwolenie.
Jeszcze w kilka lat po wojnie długo się mówiło o tym, że te ziemie wrócą jeszcze do Niemiec. Ale a czasem ta nadzieja coraz bardziej zamierała i okazała się tylko plotką…
JH – Bieńkowice, urodzony w 1931 roku.
Opracowanie Krzysztof Stopa (ob. Langer), fragment książki WOJNA – POKÓJ – LUDZIE Karty wspólnej przygranicznej historii 1945. Materiały do edukacji regionalnej/ VÁLKA – MÍR – LIDÉ Listy společné příhraniční historie 1945. Materiály k regionálnímu vzdělávání, wydanej w 2007 r. nakładem wyd. WAW, publikowanej we fragmentach za zgodą autora oraz Gminy Krzyżanowice. Zdjęcie poglądowe, źródło: wio.ru